Trek przez trzy wysokie przełęcze Everestu - Dzień 3: W drodze do Phakding i "spacer" po górnym Phakding

Balkrishna i ja wstajemy o 6:30, aby zjeść śniadanie i wyjść wcześnie w kierunku Phakding. Jako weganin mam niewiele opcji śniadaniowych, gdyż większość zawiera jajka, więc decyduję się na danie, które będzie moim standardowym o poranku przez następne tygodnie: chleb tybetański i curry warzywne, które wydaje mi się najbardziej “zapychające”. Chleb tybetański w Solukhumbu różni się od suchego odpowiednika, który jadałem w Langtangu jeszcze dwa tygodnie temu. Tutaj smaży się go na głębokim oleju, więc staje się lekko chrupiący. Curry warzywne jest całkiem zróżnicowane - oprócz standardowych ziemniaków są też kawałki kalafiora i marchewki, choć im wyżej w górach tym mniejsza różnorodność.

Balkrishna i ja ruszamy w drogę po siódmej, a Alan, Melanie i Dirk mają zacząć wędrówkę nieco później. Idziemy niezbyt szybkim tempem, ale praktycznie bez przerwy, przez co wyprzedzamy większość ludzi na trasie. Jedynie grupki mułów z towarem idą przez cały czas w tym samym tempie, przez co przychodzi mi na myśl, że jesteśmy w naszym uporze podobni do nich. Szybko reflektuję się, że to dość niefortunne porównanie, wszak muły nie mają naszej wolności wyboru: rodzą się i żyją po to, aby nosić ciężkie towary na himalajskich szlakach, podczas gdy nasz wysiłek odbywa się w ramach przywileju przygody.

Pewien muł postanowił jednak pokazać swój niepokorny charakter. Jego czworonożni towarzysze i poganiacz przeszli po lewej stronie ściany złożonej z buddyjskich kamieni modlitewnych zwanych mani, tak jak robią to wyznawcy tybetańskiego buddyzmu. Z kolei ostatnie zwierzę, pozostawione kilkadziesiąt metrów w tyle, postanowiło obejść ten swoisty płot dzielący ścieżkę z prawej strony, tak jakby chciało pokazać, że religia, która pozwala na jego zniewolenie to nie jego wyznanie i nie musi go wcale szanować. Niestety warunki w wysokich Himalajach utrudniają jakiekolwiek działania na rzecz praw zwierząt i nawet buddyzm nie jest dla nich wystarczająco miłosierny.

Ludziom również nie jest tutaj łatwo, w szczególności tragarzom, często dźwigającym ciężary przekraczające ich własną masę ciała. Dzisiaj wielu mijanych przez nas tragarzy umila sobie trudne zadanie muzyką płynącą z małych, przenośnych głośników. Przeważnie jest to nepalska muzyka ludowa, o wiele mniej złożona pod względem rytmu, melodii i różnorodności instrumentów niż lepiej znana mi muzyka indyjska. Na ogół prostemu i dość szybkiemu rytmowi na bębnach towarzyszy nieskomplikowana melodia grana na flecie bansuri. Część wokalna przypomina dialog lub flirt kobiety z mężczyzną, w którym często powtarza się słowo “maya”, czyli “miłość”. Kobiecy głos, podobnie jak w muzyce indyjskiej, jest bardzo wysoki, wręcz dziewczęcy.

Role są więc jasno podzielone: kobieta ma być bardzo kobieca w pewien niewinny sposób, natomiast mężczyzna jest męski w sposób tradycyjny, co jest szczególnie mocno widoczne w niektórych nepalskich klipach muzycznych: To mężczyzna podąża za kobietą, nalega i stara się ją “zdobyć”, natomiast ona na ogół pozwala się adorować lecz nie daje się łatwo “podbić”. Obie postawy są więc bardzo tradycyjne. Ogólnie nepalska muzyka ludowa wydaje mi się przyjemna, ale na dłuższą metę nieco monotonna. Słuchając jej godzinami w drodze z Katmandu do Phaplu tęskniłem za różnorodnością muzyki indyjskiej. Tragarze zdają się jednak cieszyć nią nie bacząc na takie kryteria jak złożoność. Fakt iż pomaga im to znieść trudy wspinaczki jest dla nich oraz dla mnie najważniejszy, więc i ja cieszę się na dźwięk nepalskiego folkloru na trasie.

Tego dnia marsz nie jest szczególnie trudny. W kilku miejscach trzeba zejść do wąwozu, a potem wspiąć się z powrotem, na przykład aby przejść przez strumień przed wioską Surke, poniżej Lukli. Liczne samoloty i helikoptery lądują i startują teraz nad naszymi głowami praktycznie co kilka minut. W drodze powrotnej mamy odwiedzić Luklę i zobaczyć jej słynne lotnisko - jedno z najbardziej niebezpiecznych na świecie, jednak tym razem idziemy inną trasą, wiodącą kilkaset metrów poniżej. Po naszej prawej stronie widzimy już ośnieżone szczyty, które mają znacznie powyżej pięciu tysięcy metrów. Po lewej, w dole płynie rwąca, głośno dająca o sobie znać rzeka Dudh Koshi. Jeszcze przed Surke Balkrishna pokazuje mi jakiś zbitek chat ledwo widocznych na drugim końcu widocznej nam części doliny. To tam jest Phakding (2610 metrów), gdzie spędzimy dzisiejszą noc przed podejściem do Namche Bazar (3440 m.) następnego dnia.

O wpół do dwunastej jemy obiad w Chheplung - oczywiście dal bhat z kilkoma dokładkami, po którym ruszam się nieco wolniej na szlaku. Do wioski Phakding docieramy około czternastej i mamy jeszcze przed sobą całe popołudnie, w związku z czym wychodzimy na “spacer” w kierunku wyższego Phakding. W tym celu idziemy kilkaset metrów w kierunku, z którego dzisiaj przyszliśmy, a następnie przechodzimy wiszącym mostem na drugą stronę rzeki. Na drugim brzegu zaczynamy wspinać się pod górkę po dość stromym szlaku. Takie są spacery w Himalajach - dla niejednej osoby byłby to już trek…

Po piętnastu minutach docieramy do nieco bardziej płaskiego terenu na zboczu góry. Wyższe Phakding wydaje się bardzo spokojne i puste, w przeciwieństwie do gwarnej i pełnej ludzi dolnej części wioski, którą wciąż przechodzą grupy trekerów, mułów i tragarzy. Tutejsze domy wybudowane w tradycyjny sposób otoczone są murkami z kamieni, ogradzającymi całkiem spore pola ziemniaków, kalafiora czy też zbóż takich jak żyto i jęczmień. Nie brakuje kwitnących jabłoni i drzewek pieprzu himalajskiego o charakterystycznym pieprzowo-miętowym smaku.

Przechadzając się wśród takiej scenerii rozmawiamy z Balkrishną o jego planach na przyszłość. Jest już w wieku 44 lat, więc poważnie myśli o tym co robić dalej gdy nie będzie mógł już chodzić po górach. Jego plan to powrót do rodzinnej wioski, w której już teraz zaczyna budować nowy dom. Balkrishna wyjechał do Katmandu w wieku dwudziestu lat, ale woli mieszkać na wsi, z dala od hałasu i stresu miejskiego życia. W Chhepreng zamierza prowadzić gospodarstwo z domem gościnnym dla turystów. Chce też posadzić drzewa i uprawiać pole z warzywami, pieprzem himalajskim i zbożem. Póki co stać go jedynie na fundamenty domu, ale wierzy w to, że projekt ukończy.

Wracamy na drugą stronę rzeki. Wszystkie domy w tej części wioski to pensjonaty i hoteliki. Są też liczne restauracje i bary, w tym nawet Irish Bar, który rzeczywiście przypomina wystrojem klasyczny irlandzki lub brytyjski pub. Mimo iż sezon trekowy już minął, turystów oraz przewodników widać tu całkiem sporo.

W hoteliku o nazwie Snowland mam dzisiaj piękny pokój wyposażony w wygodne, podwójne łóżko, duże okna przepuszczające sporo światła, i przede wszystkim czystą, wykafelkowaną łazienkę z ciepłą wodą za darmo w każdy słoneczny dzień, gdyż woda ogrzewana jest albo bezpośrednio przez promienie słońca albo panele zainstalowane na dachu. Tak dobrych warunków nie będę już miał przez następne dwa tygodnie, aż do kolejnej nocy w tym samym pokoju w drodze powrotnej do Katmandu.

Dzisiaj na kolację dla odmiany zamawiam smażone momos - tybetańskie pierogi z nadzieniem robione na parze, a potem czasami podsmażane. Mimo iż pochodzą z Tybetu, dzisiaj są niezwykle popularne w prawie wszystkich zakątkach Indii i Nepalu. Do kolacji piję jeszcze herbatę, po czym dość wcześnie udaję się na spoczynek do pokoju.

Link do tekstu o drugim i czwartym dniu treku.

Opis zdjęć:

1) Widok szczytu z Paia, prawdopodobnie Kongde Ri (6187 metrów)

2) Muły niosące ciężkie butle z gazem

3) Buddyjskie kamienie modlitewne ułożone w formie płotu dzielącego ścieżkę na dwie

4) Buddyjska stupa na tle ośnieżonych szczytów

Comentarios

Entradas populares de este blog

Język kataloński w teorii i praktyce

Katalończycy tłumaczą: Skąd ten separatyzm?

Podatki Leo Messiego - Kto stoi za oskarżeniem?

Diada 2014: V jak "votar". Katalonia chce głosować.

Bye Bye Barcelona - Dokument o turystyce masowej w Barcelonie

Nerwowa cisza przed burzą: Referendum 1-O w Katalonii

Festa Major de Gràcia - święto Gràcii

Dzień hiszpańskości w stolicy Katalonii

Some Indian movies on women's rights

Walencja: Wizyta u kuzynów z południa