Południe Nagaland: Noc w Dimapur i ulewne deszcze w Kohimie

Aby dostać się z Sivasagar do Dimapur najpierw wsiadam w autobus do miasta Jorhat, które również odwiedziłem całkiem niedawno, a następnie pociąg, który jedzie do Guwahati. Podróż w kierunku południowym mija bardzo szybko i późnym popołudniem jestem już na miejscu. Dimapur to największe miasto Nagaland o populacji około stu dwudziestu tysięcy, choć sądząc po ruchu ulicznym, zanieczyszczonym powietrzu i hałasie, wydaje się znacznie bardziej zaludnione. Pomijając Nagów z różnych plemion, około połowę populacji stanowią Indusi z niemal całego kraju, szczególnie Bengalczycy. Z tego powodu Dimapur często uważa się za miniaturę Indii, gdyż łączy w sobie elementy wielu kultur. To właśnie tutaj mieszka prawie cała mniejszość hinduska i muzułmańska stanu Nagaland, podczas gdy reszta populacji jest w przeważającej mierze chrześcijańska. Dimapur znajduje się w dolinie rzeki Dhansiri, dopływu Brahmaputry, dzięki czemu jest jedynym miastem Nagaland z dostępem do kolei, natomiast pozostałe regiony stanu leżą na trudno dostępnych terenach górskich. Dzięki takiemu uprzywilejowanemu położeniu miasto jest prawdziwą bramą Nagaland, gdzie większość odwiedzających ten region rozpoczyna swoją podróż.

Niedaleko stacji znajduję tani hotel i choć pokój który mi pokazują nie zachwyca, nie mam wcale ochoty chodzić po mieście w poszukiwaniu lepszych warunków. Pomieszczenie jest nieduże, choć wysoki sufit sprawia, że wydaje się większe. Oprócz pojedynczego łóżka z twardym materacem mam do dyspozycji mały stolik nocny i szafę. Ściany od dawna nie były malowane sądząc po ich wyblakłej bieli. Łazienka robi jeszcze gorsze wrażenie, szczególnie ciemny otwór w ścianie pod sufitem, który chyba miał służyć do wentylacji, ale w rzeczywistości głównie ułatwia dostęp do łazienki komarom i innym nieproszonym wielonożnym, skrzydlatym gościom. Jak wielki jest to kontrast w porównaniu do czystych, zadbanych i komfortowych hosteli i pensjonatów w Goa, Bombaju czy też Radżastanie! Mimo wszystko mam tu spędzić tylko jedną noc i rano ruszyć do stolicy stanu, Kohimy, więc akceptuję warunki w tym mocno zapuszczonym miejscu. O Dimapur nie mogę zbyt wiele powiedzieć, gdyż nie mam wystarczająco dużo czasu, aby zwiedzić to miasto jak należy. Robi na mnie raczej negatywne wrażenie ze względu na wszechobecne śmieci, rozkopane chodniki, błoto i kałuże na drogach i hałas ruchu ulicznego niczym w Delhi lub Bombaju. Z pewnością lokalne władze mają inne priorytety, a to co mnie przeszkadza jest dla mieszkańców drugorzędnym problemem. Niestety ludzie potrafią się przyzwyczaić nawet do pozornie bardzo niewygodnych warunków do życia. Nie chcę jednak oceniać tego miejsca po zaledwie kilku godzinach nieśmiałego zwiedzania. Podejrzewam, że musi mieć jakieś ciekawsze oblicze niż to, które poznaję tego dnia.

Następnego dnia wstaję tuż po piątej, a o szóstej już siedzę w autobusie. Transport między Dimapur i Kohimą odbywa się bardzo wcześnie rano i warto z niego skorzystać jeśli chce się uniknąć drogich przejazdów samochodami terenowymi. Transport publiczny w Nagaland ogranicza się do trasy między tymi dwoma największymi miastami, a w innych częściach regionu istnieje wyłącznie oferta prywatnych przejazdów dużymi samochodami terenowymi 'Sumo' indyjskiej marki Tata. Droga w kierunku Kohimy jest dość niezłej jakości i będzie to ostatnia tak dobra droga, jaką zobaczę w Nagaland. Nie odjechaliśmy zbyt daleko od Dimapur w kierunku wschodnim a krajobraz zaczyna się diametralnie zmieniać. Trasa zaczyna prowadzić nas pod górę w kierunku zielonych gór Naga piętrzących się przed nami. Zabudowania Dimapur i okolicznych wiosek znikają, a ich miejsce zajmuje tropikalny las o soczystym, zielonym kolorze. Wreszcie po niecałych trzech godzinach przejazdu wysiadam na obrzeżach Kohimy, gdzie natychmiast zaczyna padać ulewny deszcz. Znajduję schronienie w przydrożnej knajpie, w której zamawiam herbatę. Gdy tylko chmury robią sobie przerwę, ruszam na piechotę w kierunku pensjonatu, który wcześniej zarezerwowałem. Jak się okazuje, mapa Google nie powiedziała mi całej prawdy o trasie, którą mi poleciła. Błotnista po ulewie ścieżka prowadzi stromo pod górę, a poziom trudności zwiększa mój ciężki plecak. Wcześniej ostrzegali mnie przed tym lokalni taksówkarze, ale oni akurat mieli interes w tym, abym nie szedł na piechotę w związku z czym uprzejmie odrzuciłem ich oferty przewozu. W końcu uznaję, że to strome podejście w stronę pensjonatu to dobry trening przed wędrówkami po Himalajach, które czekają mnie już za miesiąc.

Po dwudziestominutowym podejściu i pięciu minutach marszu bardziej płaskim terenem trafiam wreszcie do pensjonatu, który robi na mnie bardzo dobre wrażenie. Jego młoda właścicielka Christy od samego progu wita mnie radośnie i pomaga poczuć się jak w domu. Zostawiam rzeczy w pokoju na pierwszym piętrze i siadam do obiadu i rozmowy z Christy. Ma dwadzieścia osiem lat i mieszka z bratem i siostrą. Kolejny brat pracuje jako nauczyciel w Tuensang, niedaleko granicy z Mjanmą. Jeszcze jako nastolatka Christy straciła oboje rodziców i była zmuszona wziąć odpowiedzialność za młodsze rodzeństwo. W zeszłym roku otworzyła pensjonat, na który składają się dwa bardzo przyjemne pokoje gościnne na górnym piętrze domu rodzinnego Christy. Po nocy spędzonej w dość obskurnym hotelu w Dimapur jestem niezmiernie zadowolony z wygodnego, podwójnego łóżka, oraz stolika, przy którym mogę usiąść i pisać.

Tego dnia wychodzę tylko na kilka godzin powłóczyć się po mieście, które nie imponuje mi zbytnio, szczególnie na tle szarego, deszczowego nieba. Zresztą mało które indyjskie miasto jest piękne, a większość z nich wygląda na pośpiesznie wybudowane w niezwykle prowizoryczny sposób. Nie brakuje bardzo kiczowatych budowli oraz prętów wystających z dachów, gdyż właściciel domu planuje kiedyś dobudować kolejne piętro. Wyjątkami są stare miasta takie jak Delhi lub Varanasi, albo małe miasteczka w rodzaju Hampi, otoczone wiejskim krajobrazem oraz ruinami świątyń i pałaców sprzed stuleci. Kohima mimo populacji ledwo przekraczającej sto tysięcy zajmuje dość dużą powierzchnię ponieważ położona jest na kilku przylegających do siebie wzgórzach. Aby dojść do centrum z pensjonatu Christy idę prawie godzinę w jedną stronę. Odwiedzam cmentarz wojenny, na którym spoczęły ciała brytyjskich i indyjskich żołnierzy, którzy zginęli w bitwie o miasto z Japończykami w drugiej wojnie światowej. Na miejscu trwa akurat jakieś wydarzenie, w którym biorą udział indyjscy żołnierze. Przemowy odbywają się w hindi, co jest dla mnie pewnym zaskoczeniem. Nie spodziewałem się usłyszeć hindi tak daleko na wschodzie, ale później odkrywam, że w Nagaland spora część populacji zna ten język.

Kraina Nagów wydaje mi się szczególnie fascynująca właśnie ze względu na aspekt językowy. Naukę hindi z pewnością ułatwia mieszkańcom fakt, iż język jakiego używają do komunikacji między plemionami wywodzi się również z rodziny indo-europejskich. Po polsku nazywa się go po prostu Naga pidgin, a po angielsku Nagamese i jest oparty na gramatyce i słownictwie języka asamskiego oraz wzbogacony o wyrazy pochodzące z narzecz plemiennych. Językiem oficjalnym stanu jest jednak angielski, którym młode pokolenie posługuje się płynnie. Naga pidgin to tak zwany język pidżynowy, czyli w uproszczeniu mowa stworzona jako narzędzie komunikacji między różnymi grupami a nie ojczyste narzecze jednego z nich. Dzisiaj jednak ponad trzydzieści tysięcy osób używa go jako pierwszego języka.

Wieczorem Christy przygotowuje smakowite curry warzywne, dal i ryż, do których na moją prośbę dodaje kilka rodzajów papryczek chili, w tym miejscową odmianę zwaną bhut jolokia, znaną jako jedna z najostrzejszych na świecie. Pikantność papryczek wytrzymuję bez problemu, ale palenie w żołądku będę czuł jeszcze następnego dnia. Jako że w pensjonacie nie ma innych gości, mogę wypytać Christy o jej rodzinne strony i kwestie związane z lokalną tożsamością. Opowiada mi, że jej rodzice pochodzili z dwóch różnych plemion - Angami i Lotha, w związku z czym rozmawiali ze sobą w Naga pidgin. Po śmierci rodziców Christy została sama z rodzeństwem, lecz miała możliwość ukończenia studiów z historii w Delhi i Kalkucie. Co ciekawe, nie zna praktycznie własnego stanu bo nie była nawet w pobliskiej dolinie Dzükou, ale za to lubi podróżować po innych częściach Indii. Mówi doskonale w hindi i uwielbia indyjską i pakistańską muzykę, o której rozmawiamy długo. Zrozumiałem, że wpływ północnoindyjskiej kultury w hindi i urdu jest bardzo silny w całym kraju, nawet wśród Nagów, którzy pod wieloma względami odróżniają się od reszty kraju. Pytam Christy czy w związku z tym czuje się Induską i identyfikuje się z Indiami. Jej odpowiedź jest dyplomatyczna i ostrożna. Według niej w Indiach powszechny jest rasizm wobec ludzi ze wschodu kraju ze względu na rysy bardziej przypominające ludność z Azji Południowo-Wschodniej bądź Wschodniej. Podobno często nazywa się ich Chińczykami i traktuje z pogardą. Christy pyta retorycznie: “Skoro nie jesteśmy akceptowani jako Indusi, dlaczego mamy się identyfikować z Indiami?” i nietrudno jest mi przyznać jej rację.

Mój drugi dzień w Kohimie wypada akurat w niedzielę, a jako że jest to głównie chrześcijański region, transport jest niedostępny i nie mogę kontynuować podróży w kierunku północnym tak jak zaplanowałem. Już nad ranem zaczyna też padać, więc utknąłem w stolicy Nagaland przynajmniej do dnia następnego. W dodatku w tym górskim rejonie ulewne deszcze skutkują przerwami w dostawie prądu, więc siedzę godzinami w pokoju czytając książkę, studiując hindi i zaglądając czasami na telefon. Po południu przestaje padać więc wychodzę na spacer aby rzucić okiem na jedną z głównych atrakcji turystycznych Kohimy: katedrę katolicka nazywaną tutaj po prostu Cathedral Church, a której nazwa w tłumaczeniu na polski mogłaby brzmieć Katedra Marii Pomagającej Chrześcijanom (Mary Help of Christians Cathedral). Ta sporych rozmiarów świątynia łączy w sobie elementy architektury lokalnej z zachodnimi projektami i wygląda całkiem oryginalnie. Jego trójkątne fasady wzorowane są na tradycyjnych domach Nagów. Co ciekawe, została w znacznej mierze sfinansowana przez Japończyków, którzy zamierzali wybudować pomnik upamiętniający japońskich żołnierzy poległych w Bitwie o Kohimę w 1944. Równie ciekawe wydaje mi się, że okolice katedry wydają się popularnym miejscem spotkań młodych ludzi. Kilka grupek zaparkowało swoje samochody na drodze nieopodal i zebrało się aby słuchać muzyki i rozmawiać, śmiać się i dobrze bawić. Nie zauważam papierosów ani alkoholu, być może z powodu szacunku do pobliskiego miejsca kultu. Jakże inaczej sytuacja wygląda w Barcelonie, gdzie regularnie pije się alkohol na schodach kościoła na Gràcii (czasami siedzę tam nawet ja)! Z pewnością miejsce religii w społecznej hierarchii wartości jest tutaj inne niż w znacznie bardziej świeckiej Katalonii.

Historia chrześcijaństwa w Nagaland sięga XIX wieku, podobnie jak w sąsiednich stanach północno-wschodnich Indii. Co ciekawe, to nie Brytyjczycy, którzy rządzili wówczas Indiami, lecz Amerykanie zapuścili się w te strony w swoim religijnym ferworze. W 1871 roku doszło do pierwszego chrztu lidera jednego z plemion Nagów, który to został pierwszym członkiem Amerykańskiego Zboru Baptystycznego. W tym czasie działalność misyjną na dalekim wschodzie Indii rozpoczął Amerykanin Edward Winter Clark, który ochrzcił pierwszą grupę Nagów z plemienia Ao 22 grudnia 1872 roku oraz założył pierwszy kościół w Nagaland w wiosce Molungkimong. W grudniu 2022 stan świętował 150 rocznicę tego niezwykle ważnego dla Nagów wydarzenia. Dzisiaj istnieje tu 1708 kościołów, należących do różnych odłamów chrześcijaństwa, choć głównie do kultów ewangelickich takich jak Baptyzm. Nagaland jest jednym z czterech indyjskich stanów z większością chrześcijańską, obok Mizoram, Arunaćal Pradeś i Meghalayi, znajdujących się również na Dalekim Wschodzie kraju. Jednak chrześcijaństwo nie stało się tutaj dominującą religią aż do lat 60, kiedy to nastąpiło wznowienie wysiłków misyjnych oraz wprowadzenie powszechnej edukacji. Od tamtego czasu ilość wyznawców tej religii niemal podwajała się wraz z każdym mijającym dziesięcioleciem. W przeciwieństwie do innych zakątków Indii, na Dalekim Wschodzie chrześcijaństwo zastąpiło mało zorganizowane wierzenia animistyczne, przez co misjom było o wiele łatwiej krzewić nową wiarę. Z kolei Nagom przejście na nową religię dawało pewne korzyści z przynależności do licznej i prestiżowej wspólnoty.

Dzisiaj chrześcijanami jest prawie 88 procent Nagów. Wyznawcy pozostałych religii to prawie wyłącznie mieszkańcy Dimapur pochodzący z innych regionów Indii. Muszę przyznać, że nie cieszy mnie wcale widok krzyży i kościołów w Nagaland. Wszak przyjęcie chrześcijaństwa wiązało się ze zniszczeniem dotychczasowego stylu życia, struktur społecznych, zwyczajów i rytuałów. Nagowie dowiedzieli się o istnieniu grzechu i poznali znaczenie wstydu, co musiało wywrócić do góry nogami ich dotychczasowy świat. Dzisiaj chrześcijaństwo w sojuszu z kapitalizmem daje też możliwość zrobienia interesu na trumnach, nagrobkach i przeróżnych rytuałach. Bez wątpienia przyjęcie nowej religii i związanych z nią wartości przyczyniło się też do zniesienia pewnych norm i obrzędów, które były niesprawiedliwe, okrutne i krzywdzące, jednak wykorzenienie całej kultury na rzecz tej nowej perspektywy wydaje mi się zbyt wysoką ceną, jaką przyszło Nagom zapłacić za ten “postęp” cywilizacyjny. Pomijając nawet ewidentnie kolonialny charakter większości misji chrześcijańskich, sama idea postępu jest dyskusyjna. W wielu częściach globu ekspansja chrześcijaństwa doprowadziła do narzucenia surowych, patriarchalnych norm oraz stygmatyzacji i dyskryminacji mniejszości nieheteronormatywnych. Tak zresztą było w samych Indiach, gdzie seks homoseksualny był do niedawna teoretycznie nielegalny, ponieważ kraj odziedziczył tego rodzaju wiktoriańskie imperatywy po Brytyjczykach, którym przeszkadzało zbyt luźne w ich mniemaniu podejście autochtonów do seksualności. To, co dla jednych było postępem, dla innych mogło być regresem, opresją i dyskryminacją.

Z tego rodzaju przemyśleniami ruszam w drogę powrotną i zaczynam odczuwać głód. Mam ochotę na wegetariańskie pierogi momos, ale wszędzie gdzie o nie pytam mają jedynie wersję mięsną. Zdaję sobie sprawę, że nie będzie mi łatwo znaleźć dania które lubię w Nagaland. W drodze powrotnej do pensjonatu wszędzie czuję zapach wędzonej wieprzowiny oraz lokalnego przysmaku - sfermentowanej soi. Nagowie mają w Indiach reputację nie tylko mięsożernych ale wręcz w tej mięsożerności wszystkożernych. Od wielu osób słyszałem, że rzekomo Nagowie jedzą psy i koty. Osobiście nigdzie nie widziałem w menu dań z mięsa tych zwierząt, ale podobno w okolicach Kohimy wciąż jest ono jadane. Zresztą wcale mnie to aż tak nie szokuje ponieważ zabijanie i jedzenie zwierząt w ogóle wydaje mi się nie do zaakceptowania z etycznego punktu widzenia, szczególnie w społeczeństwach, które mają łatwy dostęp do żywności roślinnej, a jest to większość populacji świata. W Nagaland opcje wegetariańskie oczywiście są, ale ich różnorodność jest niewielka. Zazwyczaj ograniczają się do ryżu, dalu z soczewicy i curry warzywnego, które w tym regionie Indii jest o wiele mniej przyprawione i smaczne niż bardziej na zachodzie. Zaczynam marzyć o thali z Radżastanu, smakowitych i pikantnych daniach z Delhi i Bombaju lub południowo-indyjskich naleśnikach dosa, ale na to będę musiał jeszcze poczekać.

Kolejna zmiana planów i podróż do Mokokchung

Następnego dnia chciałem pojechać do doliny Dzökou, całkiem niedaleko od Kohimy i na granicy ze stanem Manipur. Wychodzę z pensjonatu wcześnie rano i znajduję transport do miasteczka Zakhama, gdzie zamierzam spędzić noc i ruszyć rano w stronę doliny. Szybko znajduję i rezerwuję miejsce w pensjonacie, choć nieco pospieszyłem się z wyborem. Pokój z trzema łóżkami i łazienką jest skromny, ale czysty, choć materace są zbyt twarde dla moich pleców. Zostawiam plecak i wybieram się na przechadzkę w poszukiwaniu jedzenia w stronę następnej wioski, Kigwema. Idę na piechotę ponad godzinę po poboczu głównej drogi i nie zauważam ani jednej restauracji, przynajmniej nie z opcjami wegetariańskimi. Jestem głodny i zły, więc zawracam w kierunku Zakhamy. Na szczęście udaje mi się złapać ‘Tempo’, czyli mały wan służący do transportu osób na krótkie dystanse, dzięki czemu powrót zajmuje mi mniej niż dziesięć minut.

W Zakhamie nie czuję się zbyt komfortowo i to nie tylko ze względu na brak łatwego dostępu do restauracji. Zaczynam wątpić czy chcę wyruszać na piechotę o szóstej rano następnego dnia i czy uda mi się dotrzeć do doliny Dzükou i wrócić tego samego dnia, przynajmniej samemu. Plan wydaje mi się ryzykowny. Dzwonię do kilku innych pensjonatów i w żadnym nie ma innych gości, którzy mogliby do mnie dołączyć. Dochodzę wreszcie do wniosku, że cała wycieczka nie miała sensu i postanawiam wrócić do Kohimy. Udaje mi się anulować rezerwację pokoju, po czym wychodzę w kierunku przystanku taksówek i dzwonię do Christy aby zarezerwować u niej pokój, na co bardzo się ucieszyła. Popołudnie spędzam już w Kohimie i odczuwam mieszankę rozczarowania i ulgi z powrotu do tego miejsca, które stało się moim schronieniem. Krótko po moim powrocie do pensjonatu Christy zaczyna padać tak ulewnie, że utwierdzam się w przekonaniu, że podjąłem właściwą decyzję.

Wreszcie nadchodzi wtorek i po trzech dniach w Kohimie ruszam w dalszą podróż, tym razem na północ, do położonego o ponad 140 kilometrów miasteczka Mokokchung. Wstaję o piątej rano aby przed szóstą dotrzeć do biura firmy transportowej, u której zarezerwowałem uprzednio miejsce. Wyjeżdżamy z półgodzinnym opóźnieniem, a w dodatku przejazd zaczyna się od usterki kiedy jeszcze nie zostawiliśmy w tyle zabudowań miasta: ‘Sumo’, czyli model o tej nazwie marki Tata, ma wyciek oleju silnikowego i naprawa zajmuje około pół godziny. W międzyczasie nawiązuję kontakt z jednym z pasażerów, policjantem o imieniu Kevio, w wieku około czterdziestu-kilku lat, który zdaje się mówić po angielsku z pewnym wysiłkiem, ale wyraża się bardzo poprawnie i posługuje bogatym słownictwem. Pochodzi z Zakhamy i akurat spędził weekend z żoną i 11-letnim synem w Kohimie, a teraz wraca na swój posterunek w małej wiosce zwanej po prostu V.K. Pytam go czy nie wolałby pracować w Kohimie, na co odpowiada że owszem, ale póki co nie dostał swojego preferowanego przydziału. Kevio opowiada mi też, że jest baptystą a jego żona pochodzi z rodziny katolickiej, przez co musiała zmienić odłam chrześcijaństwa aby wziąć z nim ślub. Dodaje, że w Nagaland istnieje dużo uprzedzeń między wiernymi należącymi do różnych odłamów chrześcijaństwa.

Z Kevio rozmawiamy też o edukacji w Nagaland. Opowiada mi, iż jego pokolenie było dopiero drugim lub trzecim objętym indyjskim systemem edukacyjnym. Poziom angielskiego w Nagaland jest jednak zaskakująco wysoki. Wśród młodych ludzi znają go nawet osoby, które nigdy nie były poza granicami swojego stanu, o czym przekonam się kilka dni później. Dzięki tak powszechnej znajomości angielskiego w trakcie przerwy na jedzenie rozmawiam też z dwoma chłopakami, którzy pracują w Kohimie ale pochodzą z Longleng, położonym jeszcze dalej niż Mokokchung. Kevio rozmawia z nimi w Naga pidgin, jako że pochodzą z różnych plemion i nie rozumieją swoich języków ojczystych.

Po przyjeździe na miejsce wczesnym popołudniem, idę zapytać o pokój w pensjonacie, który wcześniej zaznaczyłem sobie na mapie, jednak okazuje się, że na miejscu nikogo nie ma. Idę więc w kolejne zaznaczone miejsce, gdzie również nikogo nie zastaję. Jestem już o krok od zwątpienia i akurat wsiadam do taksówki, kiedy pasażerka siedząca w środku mówi mi, że właściciele pensjonatu, o który akurat chciałem zapytać mieszkają w domu obok. Po krótkiej rozmowie udaje mi się wynająć u nich pokój. Wieczorem przy kolacji dowiaduję się od właścicielki, że dom udostępniają gościom tylko od czasu do czasu i nie czerpią z tego specjalnych korzyści finansowych. Ona sama mieszka od lat w Londynie. Dom należał kiedyś do jej rodziców, po których śmierci stoi głównie pusty. Właścicielka dziwi się, że znalazłem go na mapie gdyż rzekomo wcale się nie reklamują. Mimo wszystko jest zadowolona z mojej wizyty i czuję się u niej mile widziany.

O Mokokchung nie mogę zbyt wiele ciekawego powiedzieć jako że spędzam tam tylko jedno popołudnie. Jest to niewielkie miasteczko więc kilka godzin wędrówki wystarcza mi, aby zobaczyć wszystko co mogło wydawać się ciekawe. Położone jest na szczycie kilku wzgórz i grzbiecie, który je łączy. Tego popołudnia niewiele się dzieje więc przeskoczę do następnego etapu podróży. Planuję ruszyć nazajutrz do Tuensang, na zachodzie stanu, jednak nie ma już wolnych miejsc w żadnym z ruszających w tamtym kierunku ‘Sumo’. Wobec tego kupuję miejsce w ‘Sumo’ do wioski Mon, która miała być moim celem podróży po Tuensang. Jest to już czwarty raz kiedy moje plany zostały pokrzyżowane w trakcie podróży po północnym-wschodzie, ale tym razem przyjmuję to z godnością i spokojem. Chyba zaczynam się przyzwyczajać do tej nieprzewidywalności.

Powyższe zdjęcia przedstawiają:

1) Kompleks świątyń hinduskich Shiva Dol i zalew Sivasagar

2) Kohima we mgle

3) Mural w Kohimie przedstawiający różne plemiona Nagów

4) Katedra w Kohimie

5) Główna droga w Mokokchung

6) Widok na Mokokchung z punktu widokowego

7) Jeden z typowych domów w Mokokchung

Pozostałe zdjęcia murali i z cmentarza wojennego poniżej:




















Comentarios

Entradas populares de este blog

Język kataloński w teorii i praktyce

Katalończycy tłumaczą: Skąd ten separatyzm?

Podatki Leo Messiego - Kto stoi za oskarżeniem?

Diada 2014: V jak "votar". Katalonia chce głosować.

Bye Bye Barcelona - Dokument o turystyce masowej w Barcelonie

Nerwowa cisza przed burzą: Referendum 1-O w Katalonii

Festa Major de Gràcia - święto Gràcii

Dzień hiszpańskości w stolicy Katalonii

Some Indian movies on women's rights

Walencja: Wizyta u kuzynów z południa