Dziesięć lat w Barcelonie
Po kilku ponurych miesiącach w Barcelonie wreszcie nastała wiosna. W zeszłą sobotę pogoda zachęcała do spaceru po dzielnicy, podczas której zamierzałem odwiedzić kilka sklepów aby uzupełnić zapasy jedzenia. Schodząc ulicą Verdiego ku centrum Gràcii zatrzymałem się w sklepie warzywnym na rogu ulicy Providència na dyskusje o futbolu z Johnsonem, kibicem Realu Madryt z Bangladeszu. Kilka ulic dalej zamieniłem kilka słów z Alamem z syryjskiej restauracji, w której czasem zamawiam falafela kiedy wracam późno do domu i nie chce mi się gotować. Na ulicy Puigmartí sprawdziłem moją znajomość urdu i hindi w rozmowie ze sprzedawcami w dwóch warzywniakach, a nieco dalej spotkałem kolegę Katalończyka pracującego w pobliskim barze. Jak zwykle rozpoznałem też inne znajome twarze, które od lat widuję na ulicach Gràcii. Po powrocie do domu z plecakiem i torbą pełnymi warzyw i innych produktów zadzwoniłem jeszcze do sąsiadów z naprzeciwka. Zapomniałem kupić yerbę, a nie wyobrażam sobie weekendu bez yerba mate. Sąsiadka jest z Argentyny i kilka razy również pożyczała ode mnie yerbę.
Takie sceny sprawiają, że mam poczucie swojskości, które miewa się tylko po dłuższym czasie zamieszkiwania w tym samym miejscu. Ulice Gràcii znam praktycznie na pamięć nawet z nazwy, mam ulubione restauracje, bary i sklepy. Gràcia jest moim domem bardziej niż kiedykolwiek były nią rybnickie Nowiny czy akademiki w Gdańsku. Nic dziwnego, w końcu dwudziestego siódmego marca minęło dokładnie dziesięć lat od kiedy zrealizowałem moje marzenie o przeprowadzce do Barcelony i zostałem mieszkańcem tej pięknej dzielnicy. Przez pierwsze lata ten dzień był zawsze świetną wymówką do zorganizowania imprezy w coraz liczniejszym gronie przyjaciół, co dzisiaj wspominam ze sporą dozą nostalgii bo dawno już takich spotkań nie urządzaliśmy. Dzisiaj moja egzystencja w tym mieście nie jest już dla mnie żadnym cudem, który warto świętować. Z przygody na obczyźnie (tak wciąż po katalońsku nazywa się mój blog: Aventura Fora) powoli przerodziła się w powolny i fascynujący proces adaptacji do tutejszej kultury i mentalności, o którym chciałbym opowiedzieć.
Na początku był oczywiście chaos, albo raczej spontaniczny miks wszystkiego co stopniowo poznawałem. Po paru miesiącach wypełnionych samotnością zacząłem poznawać ludzi, głównie tych znajdujących się w podobnej sytuacji co ja czyli innych imigrantów, najczęściej z Ameryki Łacińskiej. Zacząłem organizować regularne imprezy w moim mieszkaniu, które wypełniało się często ponad trzydziestoma osobami z różnych krajów, mówiących różnymi językami. Nigdy nie zapomnę szczególnie oprawy muzycznej tych spotkań. Gitarzyści Simón i Gian Carlo popisywali się swoimi niesamowitymi umiejętnościami grając muzykę klasyczną, tango lub kultowe piosenki Victora Jary lub Silvio Rodrigueza. Agustín i Colo śpiewali klasyki argentyńskiej muzyki ludowej i rock nacional. Osobne grupy znajomych stawały się jednością na czas trwania tych wielokulturowych domówek.
Z pewnością byliśmy wtedy bardziej skorzy do zabawy niż dzisiaj i to nie tylko ze względu na wiek. Ważniejszym czynnikiem był fakt, iż prawie wszyscy moi znajomi przeprowadzili się do Barcelony mniej więcej w tym samym czasie. Wspólne imprezy były wtedy pięknymi chwilami pełnymi radości i upojenia nie tylko alkoholem ale też upojenia naszą nową przyjaźnią i nowym życiem w tym niezwykłym mieście. Dzisiaj jesteśmy zbyt zajęci innymi sprawami, żeby się tak regularnie widywać i balować do późnej nocy. Po pewnym czasie nowe miejsca przestają być nowe i prozaiczność codziennego życia nieubłaganie dosięga nas wszędzie, nawet w wyidealizowanych wcześniej miejscach.
Dzisiaj nie wątpię, że byłem Barceloną zafascynowany od czasu kiedy po raz pierwszy ją odwiedziłem dwadzieścia dwa lata temu. Ten pierwszy kontakt z miastem zaowocował najpierw pasją do piłki nożnej: musiałem przecież kibicować klubowi, który był jednym z symboli tej metropolii oraz całej Katalonii. Przez wiele lat wszyscy znajomi i nieznajomi w Rybniku i Trójmieście kojarzyli mnie z Barçą, której koszulkę nosiłem nawet na uniwersytecie. Kolejne wizyty w Barcelonie i nowo nabyta znajomość hiszpańskiego a potem również katalońskiego sprawiły, że utwierdziłem się w przekonaniu, że moje miejsce jest właśnie tam.
Jednak zanim wyjechałem minęło jeszcze wiele lat. Okoliczności mojego wyjazdu z Polski były dość ponure i osadzone w kontekście ciężkiej trójmiejskiej zimy oraz pracy, z której nie czerpałem żadnej przyjemności. Od kilku lat opowiadałem znajomym, że zamierzam wyjechać do Barcelony, ale chyba nawet ja do końca nie wierzyłem, że jednak ten zamiar wprowadzę w życie. Dopiero kryzys spowodowany pewnymi kwestiami osobistymi oraz przygnębiającym brakiem światła słonecznego sprawił, że przełamałem strach przed tak poważną zmianą i zerwałem z wygodą nieźle płatnej (jak na moje ówczesne wymagania) ale nudnej pracy.
Dziesięć lat temu Hiszpania znajdowała się akurat na dnie sinusoidy jaką jest wieczny cykl gospodarczych wzlotów i upadków właściwy dla neoliberalnego kapitalizmu. Dlatego też reakcją moich przyjaciół w Polsce na moją decyzję o wyjeździe było często niedowierzanie i zmartwienie. Szczególnie Hiszpanie, z którymi przyjaźniłem się w Trójmieście pukali się w czoło, uważając pewnie że zwariowałem. Mój przyjaciel Iván odradzał mi ten wyjazd i przedstawiał mi dość ponurą wizję poważnego kryzysu jaki przeżywał jego kraj. On i pozostali członkowie hiszpańskiej grupy w moim biurze wyemigrowali w przeciwnym kierunku i to w Polsce odnaleźli stabilizację, jakiej wówczas Hiszpania zupełnie nie gwarantowała.
Również mój ojciec był bardzo sceptycznie nastawiony, ale widząc że moja decyzja jest nieodwołalna, w końcu zaczął mnie wspierać, podobnie jak moja mama i przyjaciele oraz przyjaciółki z pracy w Trójmieście. W firmie dostałem nawet propozycję wzięcia bezpłatnego urlopu z możliwością powrotu do pracy w razie gdyby mi się nie udało w Barcelonie. Ofertę tę uprzejmie lecz zdecydowanie odrzuciłem, ponieważ absolutnie nie brałem pod uwagę możliwości przedwczesnego powrotu do Polski. Moja barcelońska przygoda musiała się udać.
Decyzję o wyjeździe podjąłem w styczniu i kupiłem bilet na lot w jedną stronę na 27 marca. Do tego czasu miałem jeszcze ponad dwa miesiące pracy i zacząłem oszczędzać każde możliwe pieniądze na przeżycie chociaż miesiąca bez pracy. W końcu uzbierało się ich jedynie siedemset euro i wtedy zrozumiałem, że moja wypłata była jednak kiepska jak na europejskie warunki. Poleciałem więc do Barcelony bez biletu powrotnego, z jedną wielką walizką, siedemset euro w kieszeni i silną determinacją, żeby zrealizować moje plany i marzenia o życiu w moim ulubionym mieście.
Zgodnie z moimi oczekiwaniami początki nie były wcale łatwe, chociaż dzięki kontaktom w Stowarzyszeniu Kulturalnym Katalońsko-Polskim szybko znalazłem osoby z Polski zainteresowane nauką hiszpańskiego, co stało się moim zajęciem przez pierwszy miesiąc. W maju i czerwcu miałem już stałą pracę na umowę, która mimo stresu i frustracji pozwoliła mi na przeżycie kolejnych miesięcy. Firma, która mnie zatrudniała zrezygnowała jednak ze swoich ambitnych planów na polskim rynku i znów musiałem szukać zatrudnienia. Lato bez pracy i zarobków okazało się moim najtrudniejszym okresem w ciągu ostatnich dziesięciu lat. W desperacji odpowiadałem na wszystkie możliwe oferty pracy w internecie. Wysłałem CV międzynarodowym firmom z siedzibą w Barcelonie i nawet zostawiłem wydrukowane wersje w hotelach, barach i różnych miejscach odwiedzanych przez turystów. Potencjalni pracodawcy jednak nie dzwonili i z bezradnością patrzyłem jak topnieją mi oszczędności. Zacząłem mieć wątpliwości co do sensu dalszego pobytu w tym mieście i obawiałem się, że wkrótce będę zmuszony wrócić do Polski, co było dla mnie niezwykle przygnębiającą perspektywą.
Z drugiej strony właśnie w tamtych trudnych chwilach poznałem osoby, z którymi przyjaźnię się do dzisiaj. Pieniędzy miałem niewiele, ale okazało się, że wcale nie były niezbędne, aby cieszyć się bogatą ofertą kulturową i rozrywkową Barcelony. Czasami pozwalałem sobie na chwile relaksu na plaży, grałem w piłkę nożną z moim nowym latynoskim towarzystwem i poznawałem uroki kolejnych dzielnicowych festiwali, tak zwanych festes majors. Dzięki temu chwilowo zapominałem o zmartwieniach i utwierdzałem się w przekonaniu, że muszę tutaj zostać. Lato w Hiszpanii jest bardzo trudnym okresem na szukanie pracy, ale pod koniec sierpnia doczekałem się rozmowy z firmą zatrudniającą pracowników do call centre Citibanku UK. Nie była to w żadnym wypadku praca moich marzeń, ale call centre i międzynarodowe korporacje to często jedyna opcja dla nowo przybyłych obcokrajowców w Barcelonie. Poza tym byłem prawie spłukany więc nie mogłem pogardzić żadną ofertą. Pracę dostałem, po czym przetrwałem niezwykle stresujący okres próbny. Citibank był co prawda moim najgorszym i najbardziej stresującym doświadczeniem zawodowym, ale okazał się też prawdziwą szkołą przetrwania, dzięki której dzisiaj mało która praca jest w stanie mnie zestresować. Co najważniejsze jednak, stały dochód pozwolił mi wreszcie stanąć na nogi w Barcelonie.
Tak się zaczęło, a potem mijały kolejne lata, pojawiły się nowe i odrobinę lepsze perspektywy zawodowe, nowe przyjaźnie i miłości, master na Uniwersytecie Pompeu Fabra, wyjazd do Indii i w końcu ta cholerna pandemia, która zmieniła wszystko… W tym roku nawet nie zauważyłem kiedy na liczniku lat zamieszkania w Barcelonie stuknęła dziesiątka. Po dwóch latach ciągłych obostrzeń moje życie towarzyskie zostało mocno ograniczone i dopiero od kilku miesięcy staram się je powoli odbudować, co sprawia mi dużo więcej trudności niż wtedy, zaraz po przyjeździe do stolicy Katalonii. Co ciekawe, za sprawą rosyjskiej napaści na Ukrainę po raz pierwszy od kiedy wyjechałem czuję się bardziej związany z Polską niż z Barceloną, przejmującą się zupełnie innymi sprawami niż ja.
Mimo wszystko, oprócz lekkiej melancholii jaką wywołują wspomnienia co piękniejszych chwil z minionych dziesięciu lat, odczuwam głównie wdzięczność i radość z tego, co tutaj przeżyłem. Dziś w dużej mierze jestem częścią tutejszego społeczeństwa, choć nie na takiej samej zasadzie jak osoby tutaj urodzone i wychowane. Adaptacja do nowego miejsca jest powolnym procesem i dorosłym emigrantom być może nigdy do końca nie udaje się wtopić w otoczenie. Nawet pozornie świetna znajomość języka w pewnych sytuacjach może okazać się niewystarczająca, zwłaszcza gdy w grę wchodzą emocje.
W roku 2012 przeprowadzałem się do Barcelony mówiąc już płynnie po hiszpańsku (później już po argentyńsku) i nie najgorzej po katalońsku i wydawało mi się, że aklimatyzacja będzie szybka i bezbolesna. Z czasem zrozumiałem, że znajomość języka to jedno, a dogłębna znajomość kultury i mentalności to coś zupełnie innego. Aklimatyzacja nawet w miejscu o tradycjach podobnych do tych znanych z kraju pochodzenia jest niezwykle złożona, a czynniki takie jak klasa społeczna, wykształcenie i rasa są niezwykle ważne. Biedny imigrant z Senegalu mówiący świetnie po katalońsku jest w dużo trudniejszym położeniu niż nie znający nawet słowa po hiszpańsku czy po katalońsku Anglik lub rosyjski milioner w swojej willi na Costa Brava. Uprzywilejowani przybysze z bogatych krajów lubią siebie samych nazywać “ekspatami”, cała reszta to zwykli imigranci…
Moją ambicją od samego początku była pełna integracja. W żadnym wypadku nie chciałem być “ekspatem” i szybko zamierzałem przestać być imigrantem. W call centre Citibanku UK byłem otoczony “ekspatami” z krajów angielskojęzycznych, z których większość nie mówiła w ogóle lub mówiła bardzo słabo po hiszpańsku. Utrzymywałem bardzo dobre relacje z tą przedziwną i fascynującą mieszanką ludzi ze wszystkich kontynentów naszej planety. Często wychodziłem z nimi na piwo po pracy, z niektórymi nawet się zaprzyjaźniłem, lecz ogólnie moje życie prywatne było zarezerwowane głównie dla mojego grona znajomych katalońsko i hiszpańskojęzycznych, ponieważ nie zamierzałem dobrowolnie zamykać się w tym sympatycznym ale oderwanym od rzeczywistości anglojęzycznym getcie.
Oczywiście można mieszkać w Barcelonie latami posługując się jedynie angielskim, ale to jest dla mnie zupełnie nie do pomyślenia. Uważam, że znajomość lokalnego języka jest absolutną koniecznością, dlatego też parę lat po przenosinach do Barcelony zapisałem się na intensywny kurs katalońskiego na poziomie zaawansowanym czyli C1. Po zdaniu egzaminu ambitnie wziąłem się za dalszą naukę z myślą o C2, czyli poziomie który pozwala na pracę jako tłumacz lub nauczyciel języka. Przez blisko dwa lata raz w tygodniu pobierałem lekcje języka i kultury z emerytowanym profesorem filologii katalońskiej Josepem Marią. Różnica pokoleń nie przeszkodziła nam w nawiązaniu serdecznej przyjaźni, a Josepowi Marii zawdzięczam bardzo obszerną wiedzę na temat mojego nowego kraju, jego historii i obyczajów. Co prawda w końcu nie podjąłem wyzwania w postaci arcytrudnego egzaminu na C2, ale dzięki temu doświadczeniu zyskałem coś dużo ważniejszego: stałem się w pewnym stopniu Katalończykiem czyli osiągnąłem mój cel.
Jedną z oznak mojej powolnej adaptacji do życia w Katalonii było stopniowa utrata zainteresowania wydarzeniami w Polsce kosztem otaczającej mnie rzeczywistości. Przez pierwsze parę lat wciąż czytywałem polskie media, lecz w miarę postępującego zrozumienia realiów politycznych Katalonii i Hiszpanii zacząłem wykazywać coraz większe zainteresowanie wiadomościami lokalnymi. W rezultacie od lat dowiaduję się o istotnych sprawach w Polsce od znajomych w sieciach społecznościowych, natomiast prasę hiszpańską i katalońską czytam regularnie. Dla przykładu, jakiś czas temu w żartach znajomych na facebooku zaczęło się przewijać nazwisko niejakiego Daniela Obajtka i nie miałem pojęcia kim była ta postać, natomiast byłem na bieżąco ze skandalami obyczajowymi i machlojkami byłego króla Juana Carlosa i “procesem” niepodległościowym w Katalonii. Rozmawiając ze znajomymi z barcelońskiej polonii, odkryłem, że wiele osób przeszło podobny proces. Okazuje się, że kontakt z mediami w kraju pochodzenia i kraju zamieszkania jest całkiem istotnym elementem adaptacji w nowym miejscu.
Mimo wszystko nigdy nie przestałem być Polakiem, co odczuwam dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek przez ostatnie dziesięć lat, w trakcie których nie szukałem szczególnie towarzystwa rodaków, ale też wcale od niego nie stroniłem. Wśród moich tutejszych znajomych i przyjaciół są również Polacy i Polki, z którymi lubię się spotykać, czasami w grupie językowo mieszanej. Nie raz łapiemy się na tym, że omyłkowo mówimy ze sobą po hiszpańsku zamiast po polsku, albo też zapominamy polskich słów i uzupełniamy zdania ich hiszpańskimi lub katalońskimi odpowiednikami. Takie spotkania przed pandemią były jednak rzadkością, więc mówiłem po polsku raz na dwa czy trzy tygodnie, a czytałem w naszym języku również sporadycznie. Dzisiaj z kolei bardziej staram się kultywować polską stronę mojej tożsamości głównie czytając i pisząc po polsku.
Po dziesięciu latach w Barcelonie mogę powiedzieć, że jestem w pełni zaadaptowany do życia w tutejszym społeczeństwie. Miałem okazję lepiej poznać przeróżne oblicza tego miasta, w związku z czym daleko jest mi do jego idealizacji. Z kolei wciąż jest moim ulubionym miejscem do mieszkania ze względu na odpowiednią dla mnie wielkość miasta, jego wielokulturowy charakter, klimat, lokalną kulturę i bliskość oraz różnorodność przyrody. Wolny czas mogę spędzić chodząc na koncerty lub do teatru, albo też pojechać pod namiot do górskiego parku Montseny, zaledwie czterdzieści kilometrów na północ. W dwie godziny pociągiem lub autobusem dojadę do podnóża Pirenejów lub na przepiękne wybrzeże Costa Brava. Takiej lokalizacji nie zamieniłbym na nic innego w życiu.
Oprócz adaptacji do życia w Barcelonie jednocześnie udało mi się pogodzić z polskością, której choć się wcale nie wypierałem to jednak przez wiele lat byłem z nią skonfliktowany. Nauczyłem się, że emigracja wcale nie musi osłabić związku z krajem pochodzenia. Wręcz odwrotnie, wzbogaca go o inne punkty widzenia i niuanse. Nie przewiduję powrotu na stałe do Polski, ale dzisiaj wracam do kraju z chęcią i czuję, że jest tam dla mnie miejsce. Emigracja była więc dla mnie rozwiązaniem moich własnych kwestii tożsamościowych, dzięki któremu zbliżyłem się do Polski bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Od okrągłej rocznicy minęły już prawie dwa miesiące ale po napisaniu tego tekstu wydaje mi się, że… może jednak warto wrócić do dawnej tradycji i zorganizować z tej okazji spóźnioną fiestę :)
Takie sceny sprawiają, że mam poczucie swojskości, które miewa się tylko po dłuższym czasie zamieszkiwania w tym samym miejscu. Ulice Gràcii znam praktycznie na pamięć nawet z nazwy, mam ulubione restauracje, bary i sklepy. Gràcia jest moim domem bardziej niż kiedykolwiek były nią rybnickie Nowiny czy akademiki w Gdańsku. Nic dziwnego, w końcu dwudziestego siódmego marca minęło dokładnie dziesięć lat od kiedy zrealizowałem moje marzenie o przeprowadzce do Barcelony i zostałem mieszkańcem tej pięknej dzielnicy. Przez pierwsze lata ten dzień był zawsze świetną wymówką do zorganizowania imprezy w coraz liczniejszym gronie przyjaciół, co dzisiaj wspominam ze sporą dozą nostalgii bo dawno już takich spotkań nie urządzaliśmy. Dzisiaj moja egzystencja w tym mieście nie jest już dla mnie żadnym cudem, który warto świętować. Z przygody na obczyźnie (tak wciąż po katalońsku nazywa się mój blog: Aventura Fora) powoli przerodziła się w powolny i fascynujący proces adaptacji do tutejszej kultury i mentalności, o którym chciałbym opowiedzieć.
Na początku był oczywiście chaos, albo raczej spontaniczny miks wszystkiego co stopniowo poznawałem. Po paru miesiącach wypełnionych samotnością zacząłem poznawać ludzi, głównie tych znajdujących się w podobnej sytuacji co ja czyli innych imigrantów, najczęściej z Ameryki Łacińskiej. Zacząłem organizować regularne imprezy w moim mieszkaniu, które wypełniało się często ponad trzydziestoma osobami z różnych krajów, mówiących różnymi językami. Nigdy nie zapomnę szczególnie oprawy muzycznej tych spotkań. Gitarzyści Simón i Gian Carlo popisywali się swoimi niesamowitymi umiejętnościami grając muzykę klasyczną, tango lub kultowe piosenki Victora Jary lub Silvio Rodrigueza. Agustín i Colo śpiewali klasyki argentyńskiej muzyki ludowej i rock nacional. Osobne grupy znajomych stawały się jednością na czas trwania tych wielokulturowych domówek.
Z pewnością byliśmy wtedy bardziej skorzy do zabawy niż dzisiaj i to nie tylko ze względu na wiek. Ważniejszym czynnikiem był fakt, iż prawie wszyscy moi znajomi przeprowadzili się do Barcelony mniej więcej w tym samym czasie. Wspólne imprezy były wtedy pięknymi chwilami pełnymi radości i upojenia nie tylko alkoholem ale też upojenia naszą nową przyjaźnią i nowym życiem w tym niezwykłym mieście. Dzisiaj jesteśmy zbyt zajęci innymi sprawami, żeby się tak regularnie widywać i balować do późnej nocy. Po pewnym czasie nowe miejsca przestają być nowe i prozaiczność codziennego życia nieubłaganie dosięga nas wszędzie, nawet w wyidealizowanych wcześniej miejscach.
Dzisiaj nie wątpię, że byłem Barceloną zafascynowany od czasu kiedy po raz pierwszy ją odwiedziłem dwadzieścia dwa lata temu. Ten pierwszy kontakt z miastem zaowocował najpierw pasją do piłki nożnej: musiałem przecież kibicować klubowi, który był jednym z symboli tej metropolii oraz całej Katalonii. Przez wiele lat wszyscy znajomi i nieznajomi w Rybniku i Trójmieście kojarzyli mnie z Barçą, której koszulkę nosiłem nawet na uniwersytecie. Kolejne wizyty w Barcelonie i nowo nabyta znajomość hiszpańskiego a potem również katalońskiego sprawiły, że utwierdziłem się w przekonaniu, że moje miejsce jest właśnie tam.
Jednak zanim wyjechałem minęło jeszcze wiele lat. Okoliczności mojego wyjazdu z Polski były dość ponure i osadzone w kontekście ciężkiej trójmiejskiej zimy oraz pracy, z której nie czerpałem żadnej przyjemności. Od kilku lat opowiadałem znajomym, że zamierzam wyjechać do Barcelony, ale chyba nawet ja do końca nie wierzyłem, że jednak ten zamiar wprowadzę w życie. Dopiero kryzys spowodowany pewnymi kwestiami osobistymi oraz przygnębiającym brakiem światła słonecznego sprawił, że przełamałem strach przed tak poważną zmianą i zerwałem z wygodą nieźle płatnej (jak na moje ówczesne wymagania) ale nudnej pracy.
Dziesięć lat temu Hiszpania znajdowała się akurat na dnie sinusoidy jaką jest wieczny cykl gospodarczych wzlotów i upadków właściwy dla neoliberalnego kapitalizmu. Dlatego też reakcją moich przyjaciół w Polsce na moją decyzję o wyjeździe było często niedowierzanie i zmartwienie. Szczególnie Hiszpanie, z którymi przyjaźniłem się w Trójmieście pukali się w czoło, uważając pewnie że zwariowałem. Mój przyjaciel Iván odradzał mi ten wyjazd i przedstawiał mi dość ponurą wizję poważnego kryzysu jaki przeżywał jego kraj. On i pozostali członkowie hiszpańskiej grupy w moim biurze wyemigrowali w przeciwnym kierunku i to w Polsce odnaleźli stabilizację, jakiej wówczas Hiszpania zupełnie nie gwarantowała.
Również mój ojciec był bardzo sceptycznie nastawiony, ale widząc że moja decyzja jest nieodwołalna, w końcu zaczął mnie wspierać, podobnie jak moja mama i przyjaciele oraz przyjaciółki z pracy w Trójmieście. W firmie dostałem nawet propozycję wzięcia bezpłatnego urlopu z możliwością powrotu do pracy w razie gdyby mi się nie udało w Barcelonie. Ofertę tę uprzejmie lecz zdecydowanie odrzuciłem, ponieważ absolutnie nie brałem pod uwagę możliwości przedwczesnego powrotu do Polski. Moja barcelońska przygoda musiała się udać.
Decyzję o wyjeździe podjąłem w styczniu i kupiłem bilet na lot w jedną stronę na 27 marca. Do tego czasu miałem jeszcze ponad dwa miesiące pracy i zacząłem oszczędzać każde możliwe pieniądze na przeżycie chociaż miesiąca bez pracy. W końcu uzbierało się ich jedynie siedemset euro i wtedy zrozumiałem, że moja wypłata była jednak kiepska jak na europejskie warunki. Poleciałem więc do Barcelony bez biletu powrotnego, z jedną wielką walizką, siedemset euro w kieszeni i silną determinacją, żeby zrealizować moje plany i marzenia o życiu w moim ulubionym mieście.
Zgodnie z moimi oczekiwaniami początki nie były wcale łatwe, chociaż dzięki kontaktom w Stowarzyszeniu Kulturalnym Katalońsko-Polskim szybko znalazłem osoby z Polski zainteresowane nauką hiszpańskiego, co stało się moim zajęciem przez pierwszy miesiąc. W maju i czerwcu miałem już stałą pracę na umowę, która mimo stresu i frustracji pozwoliła mi na przeżycie kolejnych miesięcy. Firma, która mnie zatrudniała zrezygnowała jednak ze swoich ambitnych planów na polskim rynku i znów musiałem szukać zatrudnienia. Lato bez pracy i zarobków okazało się moim najtrudniejszym okresem w ciągu ostatnich dziesięciu lat. W desperacji odpowiadałem na wszystkie możliwe oferty pracy w internecie. Wysłałem CV międzynarodowym firmom z siedzibą w Barcelonie i nawet zostawiłem wydrukowane wersje w hotelach, barach i różnych miejscach odwiedzanych przez turystów. Potencjalni pracodawcy jednak nie dzwonili i z bezradnością patrzyłem jak topnieją mi oszczędności. Zacząłem mieć wątpliwości co do sensu dalszego pobytu w tym mieście i obawiałem się, że wkrótce będę zmuszony wrócić do Polski, co było dla mnie niezwykle przygnębiającą perspektywą.
Z drugiej strony właśnie w tamtych trudnych chwilach poznałem osoby, z którymi przyjaźnię się do dzisiaj. Pieniędzy miałem niewiele, ale okazało się, że wcale nie były niezbędne, aby cieszyć się bogatą ofertą kulturową i rozrywkową Barcelony. Czasami pozwalałem sobie na chwile relaksu na plaży, grałem w piłkę nożną z moim nowym latynoskim towarzystwem i poznawałem uroki kolejnych dzielnicowych festiwali, tak zwanych festes majors. Dzięki temu chwilowo zapominałem o zmartwieniach i utwierdzałem się w przekonaniu, że muszę tutaj zostać. Lato w Hiszpanii jest bardzo trudnym okresem na szukanie pracy, ale pod koniec sierpnia doczekałem się rozmowy z firmą zatrudniającą pracowników do call centre Citibanku UK. Nie była to w żadnym wypadku praca moich marzeń, ale call centre i międzynarodowe korporacje to często jedyna opcja dla nowo przybyłych obcokrajowców w Barcelonie. Poza tym byłem prawie spłukany więc nie mogłem pogardzić żadną ofertą. Pracę dostałem, po czym przetrwałem niezwykle stresujący okres próbny. Citibank był co prawda moim najgorszym i najbardziej stresującym doświadczeniem zawodowym, ale okazał się też prawdziwą szkołą przetrwania, dzięki której dzisiaj mało która praca jest w stanie mnie zestresować. Co najważniejsze jednak, stały dochód pozwolił mi wreszcie stanąć na nogi w Barcelonie.
Tak się zaczęło, a potem mijały kolejne lata, pojawiły się nowe i odrobinę lepsze perspektywy zawodowe, nowe przyjaźnie i miłości, master na Uniwersytecie Pompeu Fabra, wyjazd do Indii i w końcu ta cholerna pandemia, która zmieniła wszystko… W tym roku nawet nie zauważyłem kiedy na liczniku lat zamieszkania w Barcelonie stuknęła dziesiątka. Po dwóch latach ciągłych obostrzeń moje życie towarzyskie zostało mocno ograniczone i dopiero od kilku miesięcy staram się je powoli odbudować, co sprawia mi dużo więcej trudności niż wtedy, zaraz po przyjeździe do stolicy Katalonii. Co ciekawe, za sprawą rosyjskiej napaści na Ukrainę po raz pierwszy od kiedy wyjechałem czuję się bardziej związany z Polską niż z Barceloną, przejmującą się zupełnie innymi sprawami niż ja.
Mimo wszystko, oprócz lekkiej melancholii jaką wywołują wspomnienia co piękniejszych chwil z minionych dziesięciu lat, odczuwam głównie wdzięczność i radość z tego, co tutaj przeżyłem. Dziś w dużej mierze jestem częścią tutejszego społeczeństwa, choć nie na takiej samej zasadzie jak osoby tutaj urodzone i wychowane. Adaptacja do nowego miejsca jest powolnym procesem i dorosłym emigrantom być może nigdy do końca nie udaje się wtopić w otoczenie. Nawet pozornie świetna znajomość języka w pewnych sytuacjach może okazać się niewystarczająca, zwłaszcza gdy w grę wchodzą emocje.
W roku 2012 przeprowadzałem się do Barcelony mówiąc już płynnie po hiszpańsku (później już po argentyńsku) i nie najgorzej po katalońsku i wydawało mi się, że aklimatyzacja będzie szybka i bezbolesna. Z czasem zrozumiałem, że znajomość języka to jedno, a dogłębna znajomość kultury i mentalności to coś zupełnie innego. Aklimatyzacja nawet w miejscu o tradycjach podobnych do tych znanych z kraju pochodzenia jest niezwykle złożona, a czynniki takie jak klasa społeczna, wykształcenie i rasa są niezwykle ważne. Biedny imigrant z Senegalu mówiący świetnie po katalońsku jest w dużo trudniejszym położeniu niż nie znający nawet słowa po hiszpańsku czy po katalońsku Anglik lub rosyjski milioner w swojej willi na Costa Brava. Uprzywilejowani przybysze z bogatych krajów lubią siebie samych nazywać “ekspatami”, cała reszta to zwykli imigranci…
Moją ambicją od samego początku była pełna integracja. W żadnym wypadku nie chciałem być “ekspatem” i szybko zamierzałem przestać być imigrantem. W call centre Citibanku UK byłem otoczony “ekspatami” z krajów angielskojęzycznych, z których większość nie mówiła w ogóle lub mówiła bardzo słabo po hiszpańsku. Utrzymywałem bardzo dobre relacje z tą przedziwną i fascynującą mieszanką ludzi ze wszystkich kontynentów naszej planety. Często wychodziłem z nimi na piwo po pracy, z niektórymi nawet się zaprzyjaźniłem, lecz ogólnie moje życie prywatne było zarezerwowane głównie dla mojego grona znajomych katalońsko i hiszpańskojęzycznych, ponieważ nie zamierzałem dobrowolnie zamykać się w tym sympatycznym ale oderwanym od rzeczywistości anglojęzycznym getcie.
Oczywiście można mieszkać w Barcelonie latami posługując się jedynie angielskim, ale to jest dla mnie zupełnie nie do pomyślenia. Uważam, że znajomość lokalnego języka jest absolutną koniecznością, dlatego też parę lat po przenosinach do Barcelony zapisałem się na intensywny kurs katalońskiego na poziomie zaawansowanym czyli C1. Po zdaniu egzaminu ambitnie wziąłem się za dalszą naukę z myślą o C2, czyli poziomie który pozwala na pracę jako tłumacz lub nauczyciel języka. Przez blisko dwa lata raz w tygodniu pobierałem lekcje języka i kultury z emerytowanym profesorem filologii katalońskiej Josepem Marią. Różnica pokoleń nie przeszkodziła nam w nawiązaniu serdecznej przyjaźni, a Josepowi Marii zawdzięczam bardzo obszerną wiedzę na temat mojego nowego kraju, jego historii i obyczajów. Co prawda w końcu nie podjąłem wyzwania w postaci arcytrudnego egzaminu na C2, ale dzięki temu doświadczeniu zyskałem coś dużo ważniejszego: stałem się w pewnym stopniu Katalończykiem czyli osiągnąłem mój cel.
Jedną z oznak mojej powolnej adaptacji do życia w Katalonii było stopniowa utrata zainteresowania wydarzeniami w Polsce kosztem otaczającej mnie rzeczywistości. Przez pierwsze parę lat wciąż czytywałem polskie media, lecz w miarę postępującego zrozumienia realiów politycznych Katalonii i Hiszpanii zacząłem wykazywać coraz większe zainteresowanie wiadomościami lokalnymi. W rezultacie od lat dowiaduję się o istotnych sprawach w Polsce od znajomych w sieciach społecznościowych, natomiast prasę hiszpańską i katalońską czytam regularnie. Dla przykładu, jakiś czas temu w żartach znajomych na facebooku zaczęło się przewijać nazwisko niejakiego Daniela Obajtka i nie miałem pojęcia kim była ta postać, natomiast byłem na bieżąco ze skandalami obyczajowymi i machlojkami byłego króla Juana Carlosa i “procesem” niepodległościowym w Katalonii. Rozmawiając ze znajomymi z barcelońskiej polonii, odkryłem, że wiele osób przeszło podobny proces. Okazuje się, że kontakt z mediami w kraju pochodzenia i kraju zamieszkania jest całkiem istotnym elementem adaptacji w nowym miejscu.
Mimo wszystko nigdy nie przestałem być Polakiem, co odczuwam dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek przez ostatnie dziesięć lat, w trakcie których nie szukałem szczególnie towarzystwa rodaków, ale też wcale od niego nie stroniłem. Wśród moich tutejszych znajomych i przyjaciół są również Polacy i Polki, z którymi lubię się spotykać, czasami w grupie językowo mieszanej. Nie raz łapiemy się na tym, że omyłkowo mówimy ze sobą po hiszpańsku zamiast po polsku, albo też zapominamy polskich słów i uzupełniamy zdania ich hiszpańskimi lub katalońskimi odpowiednikami. Takie spotkania przed pandemią były jednak rzadkością, więc mówiłem po polsku raz na dwa czy trzy tygodnie, a czytałem w naszym języku również sporadycznie. Dzisiaj z kolei bardziej staram się kultywować polską stronę mojej tożsamości głównie czytając i pisząc po polsku.
Po dziesięciu latach w Barcelonie mogę powiedzieć, że jestem w pełni zaadaptowany do życia w tutejszym społeczeństwie. Miałem okazję lepiej poznać przeróżne oblicza tego miasta, w związku z czym daleko jest mi do jego idealizacji. Z kolei wciąż jest moim ulubionym miejscem do mieszkania ze względu na odpowiednią dla mnie wielkość miasta, jego wielokulturowy charakter, klimat, lokalną kulturę i bliskość oraz różnorodność przyrody. Wolny czas mogę spędzić chodząc na koncerty lub do teatru, albo też pojechać pod namiot do górskiego parku Montseny, zaledwie czterdzieści kilometrów na północ. W dwie godziny pociągiem lub autobusem dojadę do podnóża Pirenejów lub na przepiękne wybrzeże Costa Brava. Takiej lokalizacji nie zamieniłbym na nic innego w życiu.
Oprócz adaptacji do życia w Barcelonie jednocześnie udało mi się pogodzić z polskością, której choć się wcale nie wypierałem to jednak przez wiele lat byłem z nią skonfliktowany. Nauczyłem się, że emigracja wcale nie musi osłabić związku z krajem pochodzenia. Wręcz odwrotnie, wzbogaca go o inne punkty widzenia i niuanse. Nie przewiduję powrotu na stałe do Polski, ale dzisiaj wracam do kraju z chęcią i czuję, że jest tam dla mnie miejsce. Emigracja była więc dla mnie rozwiązaniem moich własnych kwestii tożsamościowych, dzięki któremu zbliżyłem się do Polski bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Od okrągłej rocznicy minęły już prawie dwa miesiące ale po napisaniu tego tekstu wydaje mi się, że… może jednak warto wrócić do dawnej tradycji i zorganizować z tej okazji spóźnioną fiestę :)
:) Mogę się identyfikować z opisanymi odczuciami.
ResponderEliminarDear Felipe, it is such a pleasure to read your blog again. Alan and I were talking about Nongriat (in Meghalaya) and how great it was being there, which sent me back to your blog. I love this reminiscence of your move to Barcelona and your view of your ten years in that city and that life. Thanks for sharing so openly.
ResponderEliminar