Dzisiaj mamy się zmierzyć z kolejnym wyzwaniem w ramach treku: Cho La lub Chola (5420 m n.p.m.), czyli naszą drugą z trzech wysokich przełęczy. Ruszamy z Dzonghla o wpół do szóstej w kierunku zachodnim. Dzisiaj towarzyszą nam inne grupy, które również wybierają się na przełęcz , w tym wcześniej spotkani Izraelczycy i Anglik James, który wciąż nie wyglądał na zdrowego po tym jak kilka dni wcześniej skarżył się na chorobę wysokościową. Początkowo idziemy kamienistą doliną pod górę w gęstej mgle. Zaledwie około wpół do ósmej zaczyna się rozpogadzać. Dzisiaj nie robimy praktycznie przerw i szybko zostawiamy w tyle całą resztę osób. Zatrzymujemy się dopiero po prawie dwóch godzinach marszu u wejścia do szerokiego wąwozu, który pokrywa gruba warstwa lodu i śniegu. W stronę przełęczy, widocznej już zaledwie kilkaset metrów przed nami, prowadzi szlak oznaczony kijkami wbitymi głęboko w śnieg. Powoli dołączają do nas pozostałe grupy. Wreszcie mamy przed sobą prawdziwie zimowy wysokogórski krajobraz, który idealnie nadaje się na pamiątkowe zdjęcia i filmiki z treku, w związku z czym wszyscy robią sobie postój właśnie w tym celu. Nie chcemy jednak tracić na to zbyt wiele czasu i ruszamy powoli w kierunku przełęczy przemierzając zaśnieżoną dolinę. Balkrishna tłumaczy mi, iż w Himalajach należy pokonywać wysokie przełęcze wcześnie rano, aby uniknąć złej pogody w trudno dostępnym miejscu na znacznej wysokości. Do przełęczy brakuje nam już tylko około pięciuset metrów lekkiego podejścia, a następnie wspinaczki po stromej ścianie.
Docieramy do celu o godzinie 9:10. Na przełęczy gromadzi się coraz więcej osób, więc zaczynamy schodzić po zaledwie kwadransie odpoczynku. Zejście jest strome i pełne śniegu oraz lodu. Balkrishna i ja nie zdecydowaliśmy się na założenie raków, w związku z czym co chwilę się ślizgam. Od upadku ratują mnie kijki oraz liny przyczepione do haków wzdłuż trasy. Po drugiej stronie przełęczy krajobraz różni sie diametralnie od wysokogórskiej scenerii jaką widzieliśmy do tej pory tego poranka: przypomina raczej tatrzańskie turnie - wysokie łąki. Dolina jaką mamy teraz przed sobą jest zielona, pokryta trawą i niewielkimi krzewami. Po przemierzeniu płaskiej części doliny zaczynamy się wspinać, aby następnie rozpocząć zejście stromym i wąskim wąwozem w stronę wioski Thangnak, gdzie według oryginalnego planu jaki przekazała mi agencja Nepal Wilderness mieliśmy spędzić noc. Kilka dni temu jednak zdecydowaliśmy, że pójdziemy dalej, aż do wioski Gokyo w krainie jezior o tej samej nazwie. Robimy więc dwudniową wędrówkę w jeden dzień.
W Thangnak (4690 m n.p.m.) jesteśmy dokładnie w południe, ale nie zatrzymujemy się w tej niewielkiej osadzie położonej na obrzeżu olbrzymiego lodowca Ngozumpa. Zamiast tego odbijamy na północ i idziemy wzdłuż wału moreny bocznej lodowca. Siadamy kawałek za Thangnak na płaskiej i kamienistej polanie i zabieramy się za podgrzewanie jedzenia, które wzięliśmy ze sobą z Dzonghla. Dzisiaj najpierw weszliśmy prawie pięćset metrów pod górkę, a potem zeszliśmy prawie osiemset metrów, co czuję już w nogach. Mimo zmęczenia jestem w dobrym humorze i mam wielki apetyt. Obiad znów składa się z prawie samego źródła węglowodanów czyli ziemniaków i ryżu, z niewielką porcją warzyw, ale smakuje mi jak nigdy dotąd. Dwa kubki gorącej herbaty dodają mi energii i wkrótce czuję się gotowy do dalszej wędrówki.
Ruszamy w stronę Gokyo o godzinie 13:00. Nieco później wspinamy się na wał lodowca i po raz kolejny roztacza się przed nami znajomy krajobraz: szare, kamieniste pustkowie z kraterami pełnymi zielono-szarej wody. Trudno jest sobie wyobrazić, że jakakolwiek istota mogłaby egzystować w tak nieprzyjaznej życiu krainie. Po drugiej stronie szerokiej doliny widzimy już Gokyo Ri - górę, na którą ostatecznie, po kolejnej zmianie planów, będziemy wspinać się jutro. Na północ od nas widnieje też masyw Czo Oju (8188 m n.p.m.) - szóstego najwyższego szczytu na świecie. Na przemian wspinamy się i schodzimy w dół omijając szerokim łukiem nieprzejrzyste oczka wodne przez około godzinę. Bardzo szybko pogarsza się pogoda i wszystkie otaczające nas góry znikają za chmurami. Wzmaga się coraz silniejszy wiatr, a zaraz potem rozkręca się gwałtowna zamieć śnieżna, która będzie nam towarzyszyć aż do Gokyo. Zakładam na siebie kurtkę, ponieważ robi się bardzo zimno.
Na przeciwległym krańcu lodowca po raz kolejny spotykamy Jamesa, który siedzi oparty o głaz i ciężko dyszy. Mówi, że wciąż nie czuje się najlepiej, ale zapewnia, że da sobie radę, więc ruszamy dalej. To będzie ostatni raz, kiedy nasze drogi się przecięły. Po dotarciu do Gokyo, na brzegu jeziora o tej samej nazwie, długo spoglądałem w kierunku, z którego przyszliśmy, ale po Jamesie nie ma ani śladu. Jestem pewien, że Anglik w końcu dotarł do Gokyo i jego perypetie po jakimś czasie dobiegły końca bez poważniejszych konsekwencji. Mam nadzieję, że wyleczył się z choroby wysokościowej i nabrał trochę więcej pokory. Cheers, James, za Twoje zdrowie.
Do Gokyo (4790 metrów nad poziomem morza) przychodzimy o 14:50. Jest to całkiem spora jak na te strony wioska, składająca się z około dwudziestu lub trzydziestu pensjonatów, hoteli i domów, z których kilka jest naprawdę sporych rozmiarów i luksusowo wyglądających. Zatrzymujemy się w pensjonacie prowadzonym przez młodą parę Szerpów, która opiekuje się małym dzieckiem. Z obszernej jadalni roztacza się piękny widok na jezioro Gokyo i okoliczne góry. Chwilę po naszym przybyciu zaczyna się rozpogadzać: chmury odsłaniają wreszcie otaczające nas białe szczyty, a słońce przyjemnie ogrzewa zmarznięte kończyny. Światło słoneczne nadaje tafli jeziora niezwykłego, turkusowego koloru.
Decyduję się na wydanie sześciuset rupii na kąpiel w ciepłej wodzie z wiadra, która jeszcze lepiej nastraja mnie do dzisiejszego dnia. Oprócz tego doładowuję też telefon, co kosztuje prawie drugie tyle, ale wcale się tym nie przejmuję. Czuję, że zasługuję na odrobinę luksusu po poprzednich dniach w spartańskich warunkach. Jak zwykle po przybyciu do pensjonatu po całodniowej wędrówce przebieram się też z moich ubrań trekowych w te, które zawsze zakładam na siebie w pensjonatach - zawsze są to te same dwa komplety ubrań. Koszulka termoaktywna wchłonęła już na pewno sporo potu, ale prawie nie śmierdzi, więc zakładam ją codziennie. Teraz siadam we wciąż czystym drugim komplecie w jadalni i delektuję się ciepłem promieni słonecznych i pyszną herbatą. Dopiero pół godziny temu przekroczyłem próg pensjonatu zmarznięty, a teraz czuję przyjemne ciepło na skórze oraz wewnątrz ciała.
Po kilku godzinach spędzonych na lekturze Matthiessena wychodzę na spacer wzdłuż jeziora. Nad brzegiem zauważam znak zakazu pływania i pytam o to Balkrishnę, ponieważ spokojna woda aż kusi, aby do niej wskoczyć. Mówi mi, że lodowata woda jezior Gokyo jest bardzo niebezpieczna i utonęło już w niej kilku śmiałków. Zbiorników jest tak naprawdę aż dziewiętnaście, z czego sześć jest dużych rozmiarów. Jest to najwyżej położony zespół jezior słodkowodnych na świecie. Jego wody stanowią ekosystem oligotroficzny, co oznacza, iż zawierają bardzo niewielką ilość pokarmu. Z tego powodu też nie ma w nich żadnego życia w postaci ryb i innych większych stworzeń.
Jeziora Gokyo są popularnym celem treków, który wybierają szczególnie osoby pragnące uniknąć tłumów na trasie do Everest Base Camp i szukające spokoju w wysokogórskiej scenerii. Okolice osady Gokyo są bez wątpienia jednym z najpiękniejszych miejsc na trasie treku trzech wysokich przełęczy. Turkusowe wody jeziora, w których rano odbijają się ośnieżone szczyty nadają szaro-brunatnemu krajobrazowi łagodniejszego charakteru i wypełniają dolinę spokojem. Jest to być może jedyne miejsce na naszym szlaku, w którym chciałem zostać dłużej niż jedną noc.
Wieczorem rozmawiamy o kolejnych dniach treku - teoretycznie mamy przed sobą jeszcze cały tydzień wędrówki oraz dwa dni na powrót do Katmandu. Ja mam ochotę na jeden dzień odpoczynku w Gokyo, gdyż od dziesięciu dni jesteśmy w drodze i chciałbym nabrać sił przed dalszą drogą. Natomiast Balkrishna nie chce dłużej przebywać na ponad czterech tysiącach metrów. Dzisiaj to już nasz siódmy dzień powyżej tej wysokości. W tym czasie spaliśmy zazwyczaj bliżej granicy pięciu tysięcy metrów lub nawet powyżej niej, tak jak w Gorakshep. Dwie przełęcze, które mamy już za sobą, oraz góra Kala Patthar znajdują się znacznie wyżej. Balkrishna tłumaczy mi, że przebywanie przez taki okres czasu na dużych wysokościach negatywnie wpływa na zdrowie. On sam od sześciu dni nieprzyjemnie kaszle i wydaje się coraz bardziej zmęczony. Ja za to czuję się z dnia na dzień coraz lepiej przystosowany do takich wysokości, choć jestem niewątpliwie zmęczony tak długim trekiem. Narzekam też na spaloną skórę na nosie i czole oraz suchą skórę na nogach, dłoniach i ramionach. W końcu decydujemy, że jutro wejdziemy na górę Gokyo Ri, skąd mamy nadzieję zobaczyć jeden z najlepszych widoków na trasie treku. Dzień później ruszymy już w stronę naszej ostatniej przełęczy - Renjo La, po czym zaczniemy powolne zejście do niżej położonych miejscowości. Nie będziemy mieli więc ani jednego dnia odpoczynku, ale wydaje mi się, że jestem przygotowany na tak wymagający plan.
Wieczorem z okna pensjonatu podziwiam widok Czo Oju, wznoszącego się daleko na końcu doliny lodowca Ngozumpa, na granicy z okupowanym przez Chiny Tybetem. Przy herbacie rozmawiam chwilę z parą Szerpów prowadzącą pensjonat. Mówią mi, iż jest to już końcówka sezonu i niedługo opuszczą Gokyo na rzecz niżej położonej wioski Khumjung, skąd pochodzą. Podobno w Gokyo tylko kilka pensjonatów pozostaje czynnych przez cały rok, ponieważ ludzie przybywają tutaj nawet zimą i w trakcie monsunu.
Nocą budzę się i znowu przez dłuższy czas nie umiem wyregulować oddechu, który jest albo zbyt płytki, albo zbyt głęboki. Trwa to może godzinę lub dłużej. Po jakimś czasie oddech sam mi się uspokaja i odpływam w głęboki sen. To już któraś noc z rzędu z tego rodzaju reakcją ciała na wysokość, ale na szczęście już ostatnia.
Comentarios
Publicar un comentario