Północ Nagaland: Dzień wśród "Łowców głów" na festiwalu Aoleang w wiosce Mon
Z Mokokchung ruszam wcześnie rano samochodem terenowym wypełnionym do ostatniego miejsca. Przez około 6-7 godzin jedziemy górskimi drogami wijącymi się pośród gęstej dżungli. Trasa prowadzi dolinami, z których wspinamy się na przełęcze, aby zjechać do kolejnej doliny. Podczas kilku postojów mam okazję nacieszyć się spokojem gęstego, tropikalnego lasu. Podczas jednego z przystanków wymuszonego robotami na drodze obserwuję otaczającą nas dżunglę i mówię kilku współpasażerom, że jest to idealne terytorium dla zwierząt takich jak tygrysy czy słonie, na co oni reagują śmiechem. Odpowiadają mi, że w Nagaland wszystkie większe zwierzęta zostały wytępione ze względu na powszechnie dostępną broń palną. To co rozbawia moich towarzyszy podróży mnie wydaje się przygnębiające, gdyż właśnie tego rodzaju środowisko w rzadko zaludnionym regionie powinno być prawdziwym rajem dla zwierząt. Na kolejnym postoju jemy obiad. Zamawiam ryż z warzywami - okrą i karelą, które podane są w postaci gotowanej i nie przyprawionej. Dawno nie jadłem tak niesmacznego posiłku. Nie dziwię się, że Nagowie wolą mięso skoro ich wegetariańskie opcje są tak mdłe i pozbawione smaku.
Wreszcie po długiej i męczącej podróży docieram do Mon, położonego na kilku wzgórzach podobnie jak Mokokchung i Kohima. Podobnie jak wcześniej w Mokokchung, nie mam jeszcze rezerwacji noclegu, więc zaczynam chodzić po miasteczku w poszukiwaniu pensjonatu lub taniego hotelu. Jest duszno i gorąco, więc dość szybko zalewam się potem wchodząc pod górkę z ciężkim plecakiem. W trzech zapisanych wcześniej na mapie miejscach albo nie zastaję nikogo, albo nie wynajmują pokoi. Zdecydowanie Nagaland, a w szczególności odległe dystrykty takie jak Mon, nie są popularnym celem podróży wśród turystów. Dość szybko wzbiera we mnie poczucie bezradności i zniechęcenia. Zaczynam się zastanawiać nad opuszczeniem Nagaland i powrotem do Asamu. Na widok autobusu zaparkowanego na zakręcie jednej z ulic pytam kierowcy myjącego swój pojazd czy nie jedzie w tamtą stronę, lecz mówi, że tego dnia nigdzie się nie wybiera. Chwilę później przechodząc obok tego samego autobusu słyszę czyjeś wołanie. Zatrzymuję się i zauważam grupkę mężczyzn siedzących nieopodal, z których jeden daje mi znak, abym się zbliżył. Kiedy podchodzę bliżej pyta mnie czy szukam noclegu. Oferuje, że zabierze mnie na swoim motorze do kilku miejsc, gdzie być może znajdę pokój. Waham się i prawie odmawiam, lecz daję się namówić, gdyż moje położenie nie jest najlepsze i potrzebuję pomocy. Młody, krępy i dość wysoki mężczyzna przedstawia się jako Sapan. Ma na oko pod trzydziestkę i nie wygląda na rodowitego mieszkańca Nagaland, a raczej na Indusa z północy kraju. Z jego sposobu poruszania i mówienia wnioskuję, że jest liderem grupy i może być lokalnym bandziorem, ale coś mi mówi, że jego chęć pomocy jest całkowicie szczera.
Wsiadamy na motor w trzy osoby: oprócz nas jedzie jeszcze kolega Sapana. W Indiach bardzo często widuje się trzy lub nawet cztery osoby na jednym motorze. Czasem jest to nawet cała rodzina. Całe szczęście motor Sapana to dość duży Bajaj Avenger, tańsza wersja Harleya lub indyjskiego Royal Enfielda. Jedziemy po całym miasteczku i pytamy o nocleg w różnych miejscach, lecz w pierwszych trzech lokalach nie mamy szczęścia. Ulice Mon, jeśli można je w ogóle nazwać ulicami, poddają Avengera o pojemności 220 centylitrów prawdziwemu testowi. Asfaltu można tu uświadczyć jedynie na głównych drogach przejazdowych, reszta to podziurawione, szutrowe trasy wijące się pośród wzgórz. W końcu Sapan proponuje, że zawiezie mnie do pewnego miejsca, w którym jego znajomy wynajmuje pokoje. Podjeżdżamy do całkiem nowego pensjonatu na podwórzu większej posesji. Sapan wita się z młodym właścicielem i tłumaczy mu, że szukam pokoju. Odnoszę wrażenie, że mężczyzna za Sapanem nie przepada wnioskując po mowie ciała: bardzo formalnym powitaniu i ogólnym braku entuzjazmu na jego twarzy.
Właściciel nazywa się Kerry i mówi, że ma jeden pokój. Cena jest daleka od idealnych - 1500 rupii, podczas gdy na turystycznym zachodzie Indii zwykle płaciłem połowę lub nawet jedną trzecią tej ceny. Nie mam jednak wyboru, więc po krótkich i nieudanych negocjacjach akceptuję ofertę. Nie było sensu szukać dalej biorąc pod uwagę, że Mon nie jest miasteczkiem turystycznym, a we wszystkich poprzednich miejscach zostaliśmy odprawieni z kwitkiem. Żegnam się z Sapanem, który mówi, że przyjedzie po mnie wieczorem, aby zabrać mnie na festiwal miasteczka, na który zjeżdżają się ludzie z całego stanu. Pokój na piętrze nowego budynku jest bardzo obszerny, a przez dwa okna wpada do niego dużo światła. Oprócz podwójnego łóżka stoi tam tylko krzesło, a materac jest wciąż owinięty w plastikowe opakowanie. To trochę mało za cenę 1500 rupii, co nieco mąci moje poczucie ulgi ze znalezienia noclegu, ale najważniejsze jest, że mam gdzie spać tej nocy.
Po południu odpoczywam i dość szybko zapada zmrok. Wkrótce przyjeżdża Sapan i jedziemy jego motorem w kierunku centrum. Sapan bardzo chce mi przedstawić swoją rodzinę. Wchodzimy do ciemnego korytarza przydrożnego budynku i schodzimy po schodach do piwnicy, gdzie mieszka rodzina Sapana - żona i siostra z synem i mężem - potężnym, brzuchatym mężczyzną. Mieszkanie tworzą dwa pokoje oddzielone jedynie firanką oraz kuchnia. Siedzący na łóżku szwagier Sapana jest wyraźnie pijany i zgrywa twardziela kiedy podaję mu rękę na powitanie. Początkowo nie wyciąga do mnie ręki i patrzy na mnie groźnie, ale nie daję się przestraszyć więc po chwilowym napięciu uśmiecha się i ściska moją dłoń. Rozmawiamy nieco w hindi, gdyż Sapan jest jedyną osobą w rodzinie, która zna angielski. Siostra Sapana w tym czasie przygotowuje dla nas herbatę, a ich kilkuletni syn obserwuje nas bez słowa nieco przestraszony. Upojony szwagier zachowuje się głośno i gwałtownie, przez co czuję się niezręcznie, choć Sapan łagodzi atmosferę ciągłymi żartami. Na szczęście ilość alkoholu we krwi mężczyzny jest na tyle duża, że wkrótce pada na łóżko i zasypia kamiennym snem, a my wychodzimy zaraz potem.Nagaland jest wyjątkowy nie tylko ze względu na chrześcijańską większość - jest też jednym z czterech indyjskich stanów, gdzie obowiązuje zakaz sprzedaży alkoholu. Są to tak zwane “suche stany” (“Dry states”), z których pozostałe trzy to Gudźarat, Bihar i znajdujący się również na dalekim wschodzie Mizoram. Nie oznacza to oczywiście, że alkohol nie jest tu dostępny, o czym przekonałem się już w domu Sapana. Otóż jest go tutaj całkiem sporo, i wszyscy wiedzą gdzie można go dostać. Cena alkoholu jest nieco wyższa niż w sąsiednim Asamie, gdzie sprzedaż jest legalna. Sapan zabiera mnie do jednego z takich tajnych punktów sprzedaży, znajdujących się w tym samym budynku, w którym mieszka. Kupujemy kilka butelek piwa Kingfisher i jedziemy motorem na miejsce spotkania z jego kolegami. Na ulicach Mon jest spory ruch mimo panującego już półmroku. Odczuwa się atmosferę festiwalu Aoleang, który trwa już od kilku dni. Zostawiamy motor na jednej z bocznych ulic w spokojniejszej części Mon i idziemy na piechotę pod górkę, aż dochodzimy do domu kolegi Sapana. Wewnątrz drewnianej chaty czeka już kilkunastoosobowe męskie towarzystwo przygotowujące się do wieczornego wyjścia na festiwal. Witam się ze wszystkimi i siadam na miejscu przy palenisku, nad którym na łańcuchach wisi kratka grilla z kawałkami mięsa. Pomieszczenie jest ciemne, wypełnione dymem i zapachem wędzonej wieprzowiny. Gdy tylko zdążyłem usiąść, jeden z kolegów Sapana dostaje telefon. Rozmawia podniesionym głosem i po krótkiej wymianie zdań ogłasza coś szybko towarzyszom, po czym wszyscy natychmiast się podnoszą i wybiegają na zewnątrz w pośpiechu. Sapan rzuca tylko, że zaraz wrócą i wybiega za resztą grupy.
Po około dwudziestu minutach całe towarzystwo wraca zdyszane, lecz w wyraźnie dobrych nastrojach. Sapan tłumaczy, że kolega któregoś z nich został zaatakowany przez grupę mężczyzn z innej wioski i zadzwonił po pomoc. Napastnicy zostali podobno pogonieni, z czego towarzystwo jest bardzo zadowolone. Kiedy adrenalina nieco opada i wszyscy siedzimy ponownie wokół paleniska, zauważam, że prawie wszyscy z nich noszą naszyjniki z małymi, pozłacanymi głowami. Tłumaczą mi, że ich przodkowie nosili takie, aby chwalić się ile głów obcięli zabitym wrogom. Mimo przejścia na chrześcijaństwo, duma z bardziej mrocznej części dawnych dziejów nie została wymazana wśród Nagów. Rozmawiam nieco z kolegą Sapana, który dzisiaj towarzyszył nam podczas poszukiwań noclegu. Jest po czterdziestce, choć wygląda młodo ze względu na smukłą sylwetkę i długie włosy. Mówi mi, że był aresztowany już 15 razy, głównie za bójki, ale również za zabójstwo. Jest mi trudno w to uwierzyć bo wydaje się dobrym i spokojnym facetem, ale nie mogę mieć co do tego pewności. W Nagaland dość powszechna jest kultura męstwa, przemocy, broni palnej i lojalności wobec klanu, czego pokaz miałem przed chwilą. Ktoś uderzył kolegę? Cała grupa spieszy z zemstą na ustach z pomocą. Aż strach pomyśleć co mogło spotkać tych śmiałków z innej wioski gdyby nie uciekli na czas. Zresztą, w młodości w Polsce nie raz widziałem tego rodzaju terytorialne zachowania. Zdaję sobie też sprawę, że musi istnieć inny wymiar tej maczystowskiej kultury, a mianowicie uprzedmiotowienie kobiet i przemoc wobec nich. Nie znam dokładnych danych, ale sytuacja nie jest chyba idealna skoro Sapan proponuje mi dziewczyny, tak jakby były jakimś towarem, którym może się podzielić z kolegą. Odmawiam uprzejmie, ale czuję się nieswojo w tym świecie, jakże odmiennym od liberalnej, lewicowej bańki, w której żyję w Barcelonie.
Po krótkim czasie dom się opróżnia i zostajemy z Sapanem sami. Korzystając z chwili spokoju pytam go skąd pochodzi i mówi, że z Biharu - stanu w północnych Indiach, którego niski rozwój przemysłowy i wysoki procent społeczeństwa żyjącego poniżej granicy ubóstwa sprawia, że dostarcza całemu krajowi taniej siły roboczej. Biharczyków spotkałem w Indiach absolutnie wszędzie: naprawiali himalajskie drogi w Ladakh i Kaszmirze, przewozili towary w Rishikesh i Dardżyling i harowali na plantacjach herbaty w południowym stanie Kerala. Sapan wychował się w Nagaland i mimo ewidentnie obcego pochodzenia identyfikuje się z tą ziemią i kulturą. Jest adoptowanym członkiem plemienia Konyak i jest z tej przynależności dumny. Jak twierdzi, nie jest wcale źle traktowany ze względu na pochodzenie.
Kładę się do łóżka rozmyślając o niezwykłym dniu, który przeżyłem. W ciągu jednego popołudnia i wieczoru w Mon wydarzyło się o wiele więcej niż przez poprzednich kilka dni w Kohimie, Zakhamie i Mokokchung. Pod wpływem emocji nie jest mi łatwo zasnąć, lecz w końcu zmęczenie bierze górę nad ekscytacją i zapadam w kamienny sen. Nazajutrz wstaję o szóstej rano i wychodzę w kierunku centrum, gdzie mam nadzieję złapać transport do Sonari, miasta z którego jeszcze niecały tydzień temu próbowałem bez powodzenia dotrzeć do Mon. Oznaczałoby to, iż odbędę moją podróż po Nagaland odwrotnie niż początkowo zaplanowałem - zamiast zacząć od północy i kierować się na południe, przejadę przez ten region w przeciwnym kierunku. Jestem świadomy, że o przejazd nie będzie łatwo ze względu na festiwal, o czym wspominał mi Sapan, jednak idąc główną drogą z daleka zauważam stojącego na poboczu ‘Sumo’ otoczonego grupką osób. Zbliżam się i pytam o możliwość przejazdu, na co kierowca potwierdza, że jest dla mnie miejsce. Dzisiaj czeka mnie zatem cały dzień w podróży, gdyż chcę dostać się aż do odległej stolicy Asamu, Guwahati. W linii prostej to około 400 kilometrów, jednak geografia Nagaland sprawia, że najpierw trzeba zjechać z gór do doliny Brahmaputry, już w Asamie, a dopiero stamtąd można złapać pociąg lub autobus do stolicy stanu. W sumie dzisiaj mam pokonać prawie 600 kilometrów, co zajmie mi cały dzień, włączając w to przesiadki i czas oczekiwania w kilku miejscowościach.
Przez pierwsze trzy godziny jedziemy szutrową drogą wijącą się wśród gęstych, tropikalnych lasów porastających wzgórza Naga. Dzień jest słoneczny, a powietrze duszne od wilgoci. Wreszcie zostawiamy wzgórza za sobą i zaczynamy jechać płaskim terenem w stronę granicy z Asamem. Jest to jeden z niewielu płaskich rejonów Nagaland, wobec czego obfituje w pola ryżowe i plantacje herbaty. Po pierwszym, górskim etapie podróży, podczas którego samochód wlókł się niemiłosiernie ze względu na trudny teren, obecne szybkie tempo przejazdu jest bardzo przyjemne. Samochód sunie przez urokliwy krajobraz nizinnej części Nagaland. Przez otwarte okna wpada przyjemne, ciepłe powietrze. Patrzę przez tylną szybę i widzę jeszcze oddalające się coraz bardziej zielone wzgórza Naga. Dwadzieścia minut później zauważę już tylko ich kontury. W trakcie podróży rozmawiam czasami z siedzącymi obok mnie współpasażerką i jej matką, które jadą do wioski przy granicy z Asamem. Dziewczyna mówi mi, że nigdy nie była poza granicami Nagaland, nawet w Asamie, co mnie bardzo dziwi biorąc pod uwagę jej doskonały angielski. Obie pasażerki wkrótce wysiadają. Przejeżdżamy przez posterunek policji na granicy stanu i opuszczamy Nagaland.
W Sonari jestem wczesnym popołudniem. Szybko znajduję autobus do Sivasagar, gdzie ponad godzinę później wsiadam do kolejnego busa do Jorhat. Czuję, że znam tę trasę bardzo dobrze, gdyż jest to już czwarty raz, kiedy nią jadę. W Jorhat jem obiad w ulubionej restauracji, którą odwiedzam już po raz trzeci. Smakowity posiłek złożony z ryżu, dalu z soczewicy i dwóch dań warzywnych wraz z dokładką kosztuje mnie zaledwie dwa euro. Następnie udaję się na piechotę na dworzec kolejowy, gdzie o 14:30 wsiadam do pociągu do Guwahati, oddalonego o ponad 400 kilometrów licząc, że pociąg najpierw jedzie na południe do Dimapur, gdzie byłem zaledwie tydzień wcześniej, a dopiero potem skręca na północny-zachód w kierunku stolicy Asamu. Początkowo spędzam czas stojąc w otwartych drzwiach i obserwując leśne pejzaże, ale po kilku godzinach siadam na swoim miejscu i zabieram się za lekturę książki. Trasa zajmuje nam dzisiaj około sześciu do siedmiu godzin. Do pensjonatu w Guwahati docieram już grubo po zmroku. Tym razem nie miałem ochoty na nocleg w dużo tańszym hostelu, w którym spędziłem dwie noce parę tygodni wcześniej w drodze na wschód. Czuję się zmęczony podróżą po Nagaland i jestem gotowy na dodatkowy wydatek z mojego skromnego budżetu, aby mieć trochę komfortu, ciszy i spokoju.
Porzucam ostatecznie plan zwiedzenia Manipuru, Mizoram i Tripury, ponieważ dojazd do każdego z tych stanów z Dimapur lub Guwahati wydawał się wymagający. Znalazłem pociąg do Agartali, stolicy Tripury, jednak Manipur i Mizoram nie mają swoich stacji kolejowych, a dojazd do każdego z tych regionów wiązał się z wielogodzinną podróżą pociągiem lub autobusem z miasta Silchar na samym południu Asamu. W dodatku mam jedynie tydzień do lotu powrotnego z Guwahati do Delhi, wobec czego szukam jakiejś mniej intensywnej opcji. Sprawdzam opcje Parku Narodowego Manas u podnóży Himalajów przy granicy z Bhutanem, oraz podróży do dalekiego buddyjskiego miasta Tawang w zachodnim narożniku stanu Arunaćal Pradeś. Obie okazały się jednak zbyt drogie jak na mój ograniczony budżet. Pozwolenie na wjazd do Arunaćal Pradeś kosztowałoby mnie ponad 50 euro, a noclegi w okolicach parku Manas również wydały mi się zbyt kosztowne. W związku z tym decyduję się w końcu na powrót do Dardżyling, gdzie spędziłem kilka dni trzy tygodnie temu. Będzie to już moja trzecia wizyta w tym mieście, lecz uznaję, że pójdę na łatwiznę i odpocznę trochę po trudach podróży po Asamie i Nagaland. Być może miałem już dość nieoczekiwanych zwrotów akcji i nieprzewidywalności jaką niesie ze sobą podróżowanie po dalekim wschodzie Indii. Z Dardżyling będę musiał wrócić do Guwahati aby złapać lot powrotny do Delhi, ale cóż - jestem gotowy na takie poświęcenie dla kilku dni komfortu w wygodnym, turystycznym mieście.
W ten sposób zamykam rozdział podróży po schowanej za Bangladeszem wschodniej odnodze Indii. Schowanej w przenośni, gdyż jest widoczna na mapie, lecz niewidoczna dla większości podróżników i turystów odwiedzających Indie. Przez zaledwie trzy tygodnie wiele nauczyłem się o bogatej kulturze ludów zamieszkujących dalekowschodnie stany. Były to zupełnie inne Indie niż te, które znamy w Europie z filmów, klipów muzycznych i literatury, o wiele bliższe kulturom Azji Południowo-Wschodniej. Mam nadzieję wrócić tu kiedyś z lepszym planem podróży, odpowiednim budżetem i czasem na poznanie tego niezwykłego zakątka kraju. Następnym razem przynajmniej będę wiedział czego oczekiwać. Co jakiś czas widzę tę następną wizytę oczami wyobraźni i zastanawiam się czy spotkam znowu Christy, Kevio, Sapana lub Kerry’ego.
Niestety nie mogę się pochwalić zdjęciami z Mon i dalszej trasy, gdyż zupełnie zaniedbałem ten aspekt dokumentowania podróży :(
Powyższe zdjęcia przedstawiają:
1) Widok na Kohimę
2) Widok na Kohimę
3) Widok na Kohimę
4) Pola ryżowe w Zakhamie
Comentarios
Publicar un comentario