Północ Nagaland: Dzień wśród "Łowców głów" na festiwalu Aoleang w wiosce Mon

Ostatnie miejsce w Nagaland jakie odwiedzam to wioska Mon, gdzie miałem rozpocząć a nie zakończyć moją podróż po tym stanie. Powszechnie nazywa się ją “Mon village”, mimo iż jest w zasadzie miasteczkiem o populacji liczącej 16 tysięcy osób. Jednak biorąc pod uwagę fakt, że ludność stanu Nagaland wzrosła niemal 10-krotnie od lat 50 ubiegłego wieku, a proces urbanizacji rozpoczął się też całkiem niedawno, mogę się domyślić, że jeszcze niedawno Mon było zaledwie wsią. Dystrykt którego Mon jest stolicą, jest ziemią ludu Konyak, który mówi w języku o tej samej nazwie.

Z Mokokchung ruszam wcześnie rano samochodem terenowym wypełnionym do ostatniego miejsca. Przez około 6-7 godzin jedziemy górskimi drogami wijącymi się pośród gęstej dżungli. Trasa prowadzi dolinami, z których wspinamy się na przełęcze, aby zjechać do kolejnej doliny. Podczas kilku postojów mam okazję nacieszyć się spokojem gęstego, tropikalnego lasu. Podczas jednego z przystanków wymuszonego robotami na drodze obserwuję otaczającą nas dżunglę i mówię kilku współpasażerom, że jest to idealne terytorium dla zwierząt takich jak tygrysy czy słonie, na co oni reagują śmiechem. Odpowiadają mi, że w Nagaland wszystkie większe zwierzęta zostały wytępione ze względu na powszechnie dostępną broń palną. To co rozbawia moich towarzyszy podróży mnie wydaje się przygnębiające, gdyż właśnie tego rodzaju środowisko w rzadko zaludnionym regionie powinno być prawdziwym rajem dla zwierząt. Na kolejnym postoju jemy obiad. Zamawiam ryż z warzywami - okrą i karelą, które podane są w postaci gotowanej i nie przyprawionej. Dawno nie jadłem tak niesmacznego posiłku. Nie dziwię się, że Nagowie wolą mięso skoro ich wegetariańskie opcje są tak mdłe i pozbawione smaku.

Wreszcie po długiej i męczącej podróży docieram do Mon, położonego na kilku wzgórzach podobnie jak Mokokchung i Kohima. Podobnie jak wcześniej w Mokokchung, nie mam jeszcze rezerwacji noclegu, więc zaczynam chodzić po miasteczku w poszukiwaniu pensjonatu lub taniego hotelu. Jest duszno i gorąco, więc dość szybko zalewam się potem wchodząc pod górkę z ciężkim plecakiem. W trzech zapisanych wcześniej na mapie miejscach albo nie zastaję nikogo, albo nie wynajmują pokoi. Zdecydowanie Nagaland, a w szczególności odległe dystrykty takie jak Mon, nie są popularnym celem podróży wśród turystów. Dość szybko wzbiera we mnie poczucie bezradności i zniechęcenia. Zaczynam się zastanawiać nad opuszczeniem Nagaland i powrotem do Asamu. Na widok autobusu zaparkowanego na zakręcie jednej z ulic pytam kierowcy myjącego swój pojazd czy nie jedzie w tamtą stronę, lecz mówi, że tego dnia nigdzie się nie wybiera. Chwilę później przechodząc obok tego samego autobusu słyszę czyjeś wołanie. Zatrzymuję się i zauważam grupkę mężczyzn siedzących nieopodal, z których jeden daje mi znak, abym się zbliżył. Kiedy podchodzę bliżej pyta mnie czy szukam noclegu. Oferuje, że zabierze mnie na swoim motorze do kilku miejsc, gdzie być może znajdę pokój. Waham się i prawie odmawiam, lecz daję się namówić, gdyż moje położenie nie jest najlepsze i potrzebuję pomocy. Młody, krępy i dość wysoki mężczyzna przedstawia się jako Sapan. Ma na oko pod trzydziestkę i nie wygląda na rodowitego mieszkańca Nagaland, a raczej na Indusa z północy kraju. Z jego sposobu poruszania i mówienia wnioskuję, że jest liderem grupy i może być lokalnym bandziorem, ale coś mi mówi, że jego chęć pomocy jest całkowicie szczera.

Wsiadamy na motor w trzy osoby: oprócz nas jedzie jeszcze kolega Sapana. W Indiach bardzo często widuje się trzy lub nawet cztery osoby na jednym motorze. Czasem jest to nawet cała rodzina. Całe szczęście motor Sapana to dość duży Bajaj Avenger, tańsza wersja Harleya lub indyjskiego Royal Enfielda. Jedziemy po całym miasteczku i pytamy o nocleg w różnych miejscach, lecz w pierwszych trzech lokalach nie mamy szczęścia. Ulice Mon, jeśli można je w ogóle nazwać ulicami, poddają Avengera o pojemności 220 centylitrów prawdziwemu testowi. Asfaltu można tu uświadczyć jedynie na głównych drogach przejazdowych, reszta to podziurawione, szutrowe trasy wijące się pośród wzgórz. W końcu Sapan proponuje, że zawiezie mnie do pewnego miejsca, w którym jego znajomy wynajmuje pokoje. Podjeżdżamy do całkiem nowego pensjonatu na podwórzu większej posesji. Sapan wita się z młodym właścicielem i tłumaczy mu, że szukam pokoju. Odnoszę wrażenie, że mężczyzna za Sapanem nie przepada wnioskując po mowie ciała: bardzo formalnym powitaniu i ogólnym braku entuzjazmu na jego twarzy.

Właściciel nazywa się Kerry i mówi, że ma jeden pokój. Cena jest daleka od idealnych - 1500 rupii, podczas gdy na turystycznym zachodzie Indii zwykle płaciłem połowę lub nawet jedną trzecią tej ceny. Nie mam jednak wyboru, więc po krótkich i nieudanych negocjacjach akceptuję ofertę. Nie było sensu szukać dalej biorąc pod uwagę, że Mon nie jest miasteczkiem turystycznym, a we wszystkich poprzednich miejscach zostaliśmy odprawieni z kwitkiem. Żegnam się z Sapanem, który mówi, że przyjedzie po mnie wieczorem, aby zabrać mnie na festiwal miasteczka, na który zjeżdżają się ludzie z całego stanu. Pokój na piętrze nowego budynku jest bardzo obszerny, a przez dwa okna wpada do niego dużo światła. Oprócz podwójnego łóżka stoi tam tylko krzesło, a materac jest wciąż owinięty w plastikowe opakowanie. To trochę mało za cenę 1500 rupii, co nieco mąci moje poczucie ulgi ze znalezienia noclegu, ale najważniejsze jest, że mam gdzie spać tej nocy.

Po południu odpoczywam i dość szybko zapada zmrok. Wkrótce przyjeżdża Sapan i jedziemy jego motorem w kierunku centrum. Sapan bardzo chce mi przedstawić swoją rodzinę. Wchodzimy do ciemnego korytarza przydrożnego budynku i schodzimy po schodach do piwnicy, gdzie mieszka rodzina Sapana - żona i siostra z synem i mężem - potężnym, brzuchatym mężczyzną. Mieszkanie tworzą dwa pokoje oddzielone jedynie firanką oraz kuchnia. Siedzący na łóżku szwagier Sapana jest wyraźnie pijany i zgrywa twardziela kiedy podaję mu rękę na powitanie. Początkowo nie wyciąga do mnie ręki i patrzy na mnie groźnie, ale nie daję się przestraszyć więc po chwilowym napięciu uśmiecha się i ściska moją dłoń. Rozmawiamy nieco w hindi, gdyż Sapan jest jedyną osobą w rodzinie, która zna angielski. Siostra Sapana w tym czasie przygotowuje dla nas herbatę, a ich kilkuletni syn obserwuje nas bez słowa nieco przestraszony. Upojony szwagier zachowuje się głośno i gwałtownie, przez co czuję się niezręcznie, choć Sapan łagodzi atmosferę ciągłymi żartami. Na szczęście ilość alkoholu we krwi mężczyzny jest na tyle duża, że wkrótce pada na łóżko i zasypia kamiennym snem, a my wychodzimy zaraz potem.

Nagaland jest wyjątkowy nie tylko ze względu na chrześcijańską większość - jest też jednym z czterech indyjskich stanów, gdzie obowiązuje zakaz sprzedaży alkoholu. Są to tak zwane “suche stany” (“Dry states”), z których pozostałe trzy to Gudźarat, Bihar i znajdujący się również na dalekim wschodzie Mizoram. Nie oznacza to oczywiście, że alkohol nie jest tu dostępny, o czym przekonałem się już w domu Sapana. Otóż jest go tutaj całkiem sporo, i wszyscy wiedzą gdzie można go dostać. Cena alkoholu jest nieco wyższa niż w sąsiednim Asamie, gdzie sprzedaż jest legalna. Sapan zabiera mnie do jednego z takich tajnych punktów sprzedaży, znajdujących się w tym samym budynku, w którym mieszka. Kupujemy kilka butelek piwa Kingfisher i jedziemy motorem na miejsce spotkania z jego kolegami. Na ulicach Mon jest spory ruch mimo panującego już półmroku. Odczuwa się atmosferę festiwalu Aoleang, który trwa już od kilku dni. Zostawiamy motor na jednej z bocznych ulic w spokojniejszej części Mon i idziemy na piechotę pod górkę, aż dochodzimy do domu kolegi Sapana. Wewnątrz drewnianej chaty czeka już kilkunastoosobowe męskie towarzystwo przygotowujące się do wieczornego wyjścia na festiwal. Witam się ze wszystkimi i siadam na miejscu przy palenisku, nad którym na łańcuchach wisi kratka grilla z kawałkami mięsa. Pomieszczenie jest ciemne, wypełnione dymem i zapachem wędzonej wieprzowiny. Gdy tylko zdążyłem usiąść, jeden z kolegów Sapana dostaje telefon. Rozmawia podniesionym głosem i po krótkiej wymianie zdań ogłasza coś szybko towarzyszom, po czym wszyscy natychmiast się podnoszą i wybiegają na zewnątrz w pośpiechu. Sapan rzuca tylko, że zaraz wrócą i wybiega za resztą grupy.

Po około dwudziestu minutach całe towarzystwo wraca zdyszane, lecz w wyraźnie dobrych nastrojach. Sapan tłumaczy, że kolega któregoś z nich został zaatakowany przez grupę mężczyzn z innej wioski i zadzwonił po pomoc. Napastnicy zostali podobno pogonieni, z czego towarzystwo jest bardzo zadowolone. Kiedy adrenalina nieco opada i wszyscy siedzimy ponownie wokół paleniska, zauważam, że prawie wszyscy z nich noszą naszyjniki z małymi, pozłacanymi głowami. Tłumaczą mi, że ich przodkowie nosili takie, aby chwalić się ile głów obcięli zabitym wrogom. Mimo przejścia na chrześcijaństwo, duma z bardziej mrocznej części dawnych dziejów nie została wymazana wśród Nagów. Rozmawiam nieco z kolegą Sapana, który dzisiaj towarzyszył nam podczas poszukiwań noclegu. Jest po czterdziestce, choć wygląda młodo ze względu na smukłą sylwetkę i długie włosy. Mówi mi, że był aresztowany już 15 razy, głównie za bójki, ale również za zabójstwo. Jest mi trudno w to uwierzyć bo wydaje się dobrym i spokojnym facetem, ale nie mogę mieć co do tego pewności. W Nagaland dość powszechna jest kultura męstwa, przemocy, broni palnej i lojalności wobec klanu, czego pokaz miałem przed chwilą. Ktoś uderzył kolegę? Cała grupa spieszy z zemstą na ustach z pomocą. Aż strach pomyśleć co mogło spotkać tych śmiałków z innej wioski gdyby nie uciekli na czas. Zresztą, w młodości w Polsce nie raz widziałem tego rodzaju terytorialne zachowania. Zdaję sobie też sprawę, że musi istnieć inny wymiar tej maczystowskiej kultury, a mianowicie uprzedmiotowienie kobiet i przemoc wobec nich. Nie znam dokładnych danych, ale sytuacja nie jest chyba idealna skoro Sapan proponuje mi dziewczyny, tak jakby były jakimś towarem, którym może się podzielić z kolegą. Odmawiam uprzejmie, ale czuję się nieswojo w tym świecie, jakże odmiennym od liberalnej, lewicowej bańki, w której żyję w Barcelonie.

Po krótkim czasie dom się opróżnia i zostajemy z Sapanem sami. Korzystając z chwili spokoju pytam go skąd pochodzi i mówi, że z Biharu - stanu w północnych Indiach, którego niski rozwój przemysłowy i wysoki procent społeczeństwa żyjącego poniżej granicy ubóstwa sprawia, że dostarcza całemu krajowi taniej siły roboczej. Biharczyków spotkałem w Indiach absolutnie wszędzie: naprawiali himalajskie drogi w Ladakh i Kaszmirze, przewozili towary w Rishikesh i Dardżyling i harowali na plantacjach herbaty w południowym stanie Kerala. Sapan wychował się w Nagaland i mimo ewidentnie obcego pochodzenia identyfikuje się z tą ziemią i kulturą. Jest adoptowanym członkiem plemienia Konyak i jest z tej przynależności dumny. Jak twierdzi, nie jest wcale źle traktowany ze względu na pochodzenie.


Nie mamy wiele więcej czasu na rozmowy, gdyż musimy ruszać na teren festiwalu w dolinie między wzgórzami w samym centrum Mon. Im bliżej terenu tym większe tłumy mijamy. W końcu parkujemy motor na błotnistym polu nieopodal terenu festiwalu. Chcę ustawić się w kolejce do wejścia, ale Sapan chwyta mnie za ramię i prowadzi na przód kolejki. Mijamy długi sznur ludzi i stajemy przed ochroniarzem, któremu Sapan mówi, że jestem jego kumplem z Barcelony i przyjechałem tu specjalnie na festiwal. To wystarczy, abyśmy przeszli przodem bez żadnych protestów ze strony pozostałych oczekujących na wejście. Mijamy barierki wejściowe i wchodzimy do olbrzymiego namiotu, w którym znajdują się stoiska z jedzeniem i wszelkiego rodzaju wyrobami. Goście to zapewne głównie Nagowie, choć wśród sprzedających widzę sikha, rzucającego się w oczy ze względu na turban. Wewnątrz namiotu jest tłoczno i gwarno, a zarówno mężczyźni jak i kobiety wręcz tryskają radością. Czuję się nieco przytłoczony tą uroczystą atmosferą ,a na którą chyba nie byłem gotowy. Wraz z Sapanem chodzimy po różnych stoiskach, przy których poznaję jego znajomych i próbuję niewielu wegańskich przysmaków jakie mogę tu znaleźć. Dość szybko jednak ogarnia mnie zmęczenie i mam ochotę wrócić do pensjonatu. Sapan namawia mnie na pozostanie, ale widząc, że nie dam się przekonać, w końcu oferuje, że mnie odwiezie. W drodze powrotnej pyta mnie czy zostanę jeszcze kilka dni, na co odpowiadam, że nie jestem pewien. Tak naprawdę podjąłem już decyzję: Zamierzam obudzić się wcześnie rano i wypytać o ‘Sumo’ w kierunku granicy z Asamem. Docieramy do pensjonatu i Sapan nalega, żebym został przynajmniej jeden dzień dłużej. “Nie chcę, żebyś wyjeżdżał stąd rozczarowany tym miejscem. Chciałbym ci pokazać jego najlepszą stronę”, mówi. Odpowiadam, że doceniam jego starania, ale nie jestem pewien czy zostanę. Chyba nie mam serca powiedzieć mu prawdy, że jutro mnie tu już nie będzie. Zgodnie z prawdą zapewniam go jednak, że wcale nie jestem krainą Nagów rozczarowany. Wręcz przeciwnie, jestem nią wręcz oczarowany, lecz czuję też, że trudności podróży w tym regionie nieco mnie przerosły. Na pożegnanie obiecuję, że jutro się odezwę, a jeśli wyjadę to pozostaniemy w kontakcie i wrócę kiedyś na dłużej. Jest mi trochę żal, że już się nie spotkamy, bo mimo poważnych różnic w wartościach i sposobie życia, widzę w Sapanie dobro i jestem mu bardzo wdzięczny za pomoc i towarzystwo. Prawdopodobnie jest lokalnym chuliganem, który nie jedno ma na sumieniu, ale jego szczera i bezinteresowna gościnność i wielkoduszność pokazały mi, że nie jest wcale zepsutym do cna bandziorem. Nie czułem się do końca swobodnie w jego maczystowskim kręgu przyjaciół, ale Sapana i wioskę Mon będę bardzo dobrze wspominał.

Sapan odjeżdża z powrotem na festiwal, a ja wchodzę do pensjonatu. Jest już dosyć późno, ale na parterze, w sieni, przy stole siedzi Kerry, młody właściciel tego przybytku. Pyta czy chcę kolację, która jest już gotowa, na co przystaję i jemy razem. Kerry ma około trzydziestu pięciu lat i jest poważnym i opanowanym człowiekiem, choć mam wrażenie że może to być jedynie maska, pod którą kryje się gniew, co później w pewnym stopniu poniekąd potwierdza nasza rozmowa. Dyskutujemy głównie o Indiach, Nagaland i fascynującej dla mnie tożsamości Nagów. Kerry czuje się związany szczególnie ze swoim plemieniem Konyak, które zamieszkuje rejon wioski Mon. Zaskakuje mnie kiedy stwierdza, że mieszanie się z innymi plemionami oraz przybyszami spoza Nagaland prowadzi do degeneracji jego ludu. W jego opinii ludzie nie powinni migrować i mieszać się, gdyż jest to zagrożeniem dla lokalnych tradycji. Zaskoczony jego słowami zapominam zapytać czy nie sądzi, że lokalne tradycje zostały już wystarczająco mocno zniszczone przez kulturę chrześcijańską. Kerry wydaje mi się tutejszym odpowiednikiem naszych europejskich narodowców, ksenofobów i rasistów, szumowin wyznających obrzydliwą ideologię wyższości jednych nad drugimi ze względu na pochodzenie, kolor skóry, religię i inne drugorzędne dla mnie cechy. Być może właśnie dlatego wcześniej wydało mi się, że nie lubi Sapana. Kerry jest kimś, kogo nazwalibyśmy u nas patriotą, dumnym ze swojego pochodzenia i uważającym własną kulturę za lepszą od pozostałych. W półmroku sieni pensjonatu jego słowa o czystości rasowej brzmią jakoś złowieszczo, a jego twarz przybiera wyraz zawziętości i nieprzejednania. Podczas naszej rozmowy myślę o Christy z Kohimy, która kilka dni temu opowiedziała mi o dyskryminacji, jakiej ofiarami są sami Nagowie i indyjscy obywatele z dalekiego wschodu i zadziwia mnie kontrast między tymi dwoma punktami widzenia. Ciekawostką wydaje mi się, że Kerry jest zdecydowanym przeciwnikiem indyjskiego rządu pod wodzą Narendry Modiego i jego hinduskich nacjonalistów, w czym jesteśmy zgodni, choć każdy z nas ma ku temu zgoła odmienne powody.

Kładę się do łóżka rozmyślając o niezwykłym dniu, który przeżyłem. W ciągu jednego popołudnia i wieczoru w Mon wydarzyło się o wiele więcej niż przez poprzednich kilka dni w Kohimie, Zakhamie i Mokokchung. Pod wpływem emocji nie jest mi łatwo zasnąć, lecz w końcu zmęczenie bierze górę nad ekscytacją i zapadam w kamienny sen. Nazajutrz wstaję o szóstej rano i wychodzę w kierunku centrum, gdzie mam nadzieję złapać transport do Sonari, miasta z którego jeszcze niecały tydzień temu próbowałem bez powodzenia dotrzeć do Mon. Oznaczałoby to, iż odbędę moją podróż po Nagaland odwrotnie niż początkowo zaplanowałem - zamiast zacząć od północy i kierować się na południe, przejadę przez ten region w przeciwnym kierunku. Jestem świadomy, że o przejazd nie będzie łatwo ze względu na festiwal, o czym wspominał mi Sapan, jednak idąc główną drogą z daleka zauważam stojącego na poboczu ‘Sumo’ otoczonego grupką osób. Zbliżam się i pytam o możliwość przejazdu, na co kierowca potwierdza, że jest dla mnie miejsce. Dzisiaj czeka mnie zatem cały dzień w podróży, gdyż chcę dostać się aż do odległej stolicy Asamu, Guwahati. W linii prostej to około 400 kilometrów, jednak geografia Nagaland sprawia, że najpierw trzeba zjechać z gór do doliny Brahmaputry, już w Asamie, a dopiero stamtąd można złapać pociąg lub autobus do stolicy stanu. W sumie dzisiaj mam pokonać prawie 600 kilometrów, co zajmie mi cały dzień, włączając w to przesiadki i czas oczekiwania w kilku miejscowościach.

Przez pierwsze trzy godziny jedziemy szutrową drogą wijącą się wśród gęstych, tropikalnych lasów porastających wzgórza Naga. Dzień jest słoneczny, a powietrze duszne od wilgoci. Wreszcie zostawiamy wzgórza za sobą i zaczynamy jechać płaskim terenem w stronę granicy z Asamem. Jest to jeden z niewielu płaskich rejonów Nagaland, wobec czego obfituje w pola ryżowe i plantacje herbaty. Po pierwszym, górskim etapie podróży, podczas którego samochód wlókł się niemiłosiernie ze względu na trudny teren, obecne szybkie tempo przejazdu jest bardzo przyjemne. Samochód sunie przez urokliwy krajobraz nizinnej części Nagaland. Przez otwarte okna wpada przyjemne, ciepłe powietrze. Patrzę przez tylną szybę i widzę jeszcze oddalające się coraz bardziej zielone wzgórza Naga. Dwadzieścia minut później zauważę już tylko ich kontury. W trakcie podróży rozmawiam czasami z siedzącymi obok mnie współpasażerką i jej matką, które jadą do wioski przy granicy z Asamem. Dziewczyna mówi mi, że nigdy nie była poza granicami Nagaland, nawet w Asamie, co mnie bardzo dziwi biorąc pod uwagę jej doskonały angielski. Obie pasażerki wkrótce wysiadają. Przejeżdżamy przez posterunek policji na granicy stanu i opuszczamy Nagaland.

W Sonari jestem wczesnym popołudniem. Szybko znajduję autobus do Sivasagar, gdzie ponad godzinę później wsiadam do kolejnego busa do Jorhat. Czuję, że znam tę trasę bardzo dobrze, gdyż jest to już czwarty raz, kiedy nią jadę. W Jorhat jem obiad w ulubionej restauracji, którą odwiedzam już po raz trzeci. Smakowity posiłek złożony z ryżu, dalu z soczewicy i dwóch dań warzywnych wraz z dokładką kosztuje mnie zaledwie dwa euro. Następnie udaję się na piechotę na dworzec kolejowy, gdzie o 14:30 wsiadam do pociągu do Guwahati, oddalonego o ponad 400 kilometrów licząc, że pociąg najpierw jedzie na południe do Dimapur, gdzie byłem zaledwie tydzień wcześniej, a dopiero potem skręca na północny-zachód w kierunku stolicy Asamu. Początkowo spędzam czas stojąc w otwartych drzwiach i obserwując leśne pejzaże, ale po kilku godzinach siadam na swoim miejscu i zabieram się za lekturę książki. Trasa zajmuje nam dzisiaj około sześciu do siedmiu godzin. Do pensjonatu w Guwahati docieram już grubo po zmroku. Tym razem nie miałem ochoty na nocleg w dużo tańszym hostelu, w którym spędziłem dwie noce parę tygodni wcześniej w drodze na wschód. Czuję się zmęczony podróżą po Nagaland i jestem gotowy na dodatkowy wydatek z mojego skromnego budżetu, aby mieć trochę komfortu, ciszy i spokoju.

Porzucam ostatecznie plan zwiedzenia Manipuru, Mizoram i Tripury, ponieważ dojazd do każdego z tych stanów z Dimapur lub Guwahati wydawał się wymagający. Znalazłem pociąg do Agartali, stolicy Tripury, jednak Manipur i Mizoram nie mają swoich stacji kolejowych, a dojazd do każdego z tych regionów wiązał się z wielogodzinną podróżą pociągiem lub autobusem z miasta Silchar na samym południu Asamu. W dodatku mam jedynie tydzień do lotu powrotnego z Guwahati do Delhi, wobec czego szukam jakiejś mniej intensywnej opcji. Sprawdzam opcje Parku Narodowego Manas u podnóży Himalajów przy granicy z Bhutanem, oraz podróży do dalekiego buddyjskiego miasta Tawang w zachodnim narożniku stanu Arunaćal Pradeś. Obie okazały się jednak zbyt drogie jak na mój ograniczony budżet. Pozwolenie na wjazd do Arunaćal Pradeś kosztowałoby mnie ponad 50 euro, a noclegi w okolicach parku Manas również wydały mi się zbyt kosztowne. W związku z tym decyduję się w końcu na powrót do Dardżyling, gdzie spędziłem kilka dni trzy tygodnie temu. Będzie to już moja trzecia wizyta w tym mieście, lecz uznaję, że pójdę na łatwiznę i odpocznę trochę po trudach podróży po Asamie i Nagaland. Być może miałem już dość nieoczekiwanych zwrotów akcji i nieprzewidywalności jaką niesie ze sobą podróżowanie po dalekim wschodzie Indii. Z Dardżyling będę musiał wrócić do Guwahati aby złapać lot powrotny do Delhi, ale cóż - jestem gotowy na takie poświęcenie dla kilku dni komfortu w wygodnym, turystycznym mieście. 

W ten sposób zamykam rozdział podróży po schowanej za Bangladeszem wschodniej odnodze Indii. Schowanej w przenośni, gdyż jest widoczna na mapie, lecz niewidoczna dla większości podróżników i turystów odwiedzających Indie. Przez zaledwie trzy tygodnie wiele nauczyłem się o bogatej kulturze ludów zamieszkujących dalekowschodnie stany. Były to zupełnie inne Indie niż te, które znamy w Europie z filmów, klipów muzycznych i literatury, o wiele bliższe kulturom Azji Południowo-Wschodniej. Mam nadzieję wrócić tu kiedyś z lepszym planem podróży, odpowiednim budżetem i czasem na poznanie tego niezwykłego zakątka kraju. Następnym razem przynajmniej będę wiedział czego oczekiwać. Co jakiś czas widzę tę następną wizytę oczami wyobraźni i zastanawiam się czy spotkam znowu Christy, Kevio, Sapana lub Kerry’ego.

 

Niestety nie mogę się pochwalić zdjęciami z Mon i dalszej trasy, gdyż zupełnie zaniedbałem ten aspekt dokumentowania podróży :(

Powyższe zdjęcia przedstawiają:

1) Widok na Kohimę

2) Widok na Kohimę

3) Widok na Kohimę

4) Pola ryżowe w Zakhamie


Comentarios

Entradas populares de este blog

Język kataloński w teorii i praktyce

Katalończycy tłumaczą: Skąd ten separatyzm?

Podatki Leo Messiego - Kto stoi za oskarżeniem?

Diada 2014: V jak "votar". Katalonia chce głosować.

Bye Bye Barcelona - Dokument o turystyce masowej w Barcelonie

Nerwowa cisza przed burzą: Referendum 1-O w Katalonii

Festa Major de Gràcia - święto Gràcii

Dzień hiszpańskości w stolicy Katalonii

Some Indian movies on women's rights

Walencja: Wizyta u kuzynów z południa