Tygrysie wzgórze i gentryfikacja rezerwatu przyrody
Moja pierwsza wizyta w Dardżyling miała miejsce w roku 2019 i wtedy nie byłem tym miejscem zachwycony. Pamiętam głównie zimno, deszcz i wszechobecne błoto na rozkopanych ulicach. Spędziłem tam wtedy kilka przyjemnych dni, lecz to legendarne wręcz miejsce nie zrobiło na mnie tak pozytywnego wrażenia jak wiele innych, rozsianych po całych Indiach. Mimo wszystko był to ciekawy czas z punktu widzenia politycznego - natknąłem się na kilka demonstracji i poczułem podniosły nastrój przed wyborami powszechnymi odbywającymi się w całych Indiach w kwietniu i maju 2019. Wtedy też zobaczyłem wiele murali z hasłami przeciwko handlowi ludźmi, a w szczególności młodymi dziewczynami, i zrozumiałem jak poważny jest to problem w Indiach. Tym procederem najbardziej dotknięte są społeczności na północy i wschodzie Indii, a także w Nepalu, co jest wynikiem perwersyjnego skrzyżowania rasizmu, którego ofiarami w Indiach stają się osoby etnicznie odmienne, z idealizacją kobiet wywodzących się z tych mniejszości. Nepalki, Asamki i kobiety z plemion i społeczności na wschodzie Indii są najbardziej poszukiwane przez handlarzy ludźmi do niewolniczej pracy w burdelach. Większość z nich otrzymuje fałszywe oferty pracy, po czym jest wywożona do Bombaju, Delhi i innych dużych ośrodków miejskich w kraju. Wiele nigdy nie wraca do rodzinnych stron lub zupełnie znika. Ich uroda zapewne wydaje się egzotyczna i atrakcyjna dla indyjskich mężczyzn kupujących ich "usługi" seksualne. Natomiast dla dziewczyn staje się ona przekleństwem
Problematykę rasizmu wewnątrz Indii znałem już od dziecka z opowieści mojego ojca, lecz kontakt ze społecznością, która często pada jego ofiarą był dla mnie mimo wszystko przełomowy. Wcześniej nie potrafiłem zrozumieć jak to możliwe, że grupa etniczna, która sama pada ofiarą rasizmu, prześladuje w ten sam, lub bardziej okrutny sposób inną grupę ludzi. Chyba dopiero przy okazji wizyty w Dardżyling w pełni zrozumiałem jak działa mechanizm rasistowskich hierarchii, bardzo podobny do porządku kastowego panującego w Indiach - zresztą często obie hierarchie się pokrywają. Dla przykładu plasujący się na najniższym szczeblu kastowym śudrowie nie zjednoczą się z dalitami, którzy z tego porządku są wykluczeni, tak jakby byli go niegodni. Najważniejsze, że to oni nie są z niej wyłączeni i nie znajdują się na samym dnie społeczeństwa, w podziemiach piętrowego bloku hinduizmu. Zajmują jego parter - wdychają zanieczyszczenia z ulicy i widzą jej nędzne oblicze, lecz przynajmniej dociera do nich trochę światła. A jeśli tylko nadarzy się okazja to dowalą tym poniżej. Ci znajdujący się o stopień wyżej, wejśjowie, też nie dołączą do protestów dalitów. Przecież nie jest im najgorzej, a tych z góry lepiej nie irytować. Tamci na dole to dopiero mają przejebane. Podobną mentalność zauważyłem też wśród imigrantów w Barcelonie. Ci zadomowieni czasem patrzą z góry na nowo przybyłych, nawet z ich kraju pochodzenia. Są już przecież na wyższym poziomie, zaadaptowani, znający język i obyczaje, w przeciwieństwie do tych nowych, którzy nie wiadomo czego tutaj szukają. W ten sposób tworzy się hierarchia, w ramach której życie wydaje się nawet znośne o ile nie jesteś na samym jej dole. Tego rodzaju myślenie jest na rękę mniejszości zajmującej górne piętra. Dopóki jesteśmy podzieleni i skłóceni, nie jesteśmy w stanie zauważyć, że to my tworzymy fundamenty społecznej struktury i możemy w każdej chwili nimi potrząsnąć tak mocno, aż zawali się cała. W obliczu takich podziałów w Indiach Dalici walczą o swoje prawa osobno, a solidarność międzykastowa jest rzadkością. Natomiast w Dardżyling, podobnie jak w Nepalu i na wschodzie Indii, poważnym problemem była dyskryminacja na tle rasowym, której największymi ofiarami stawały się kobiety.
Tego rodzaju przemyślenia naszły mnie wśród zielonych wzgórz i plantacji herbaty w Dardżyling w 2019. Mimo iż miasto wtedy mnie nie zachwyciło, uznałem, że to słynne miejsce zasługuje na kolejną szansę, a poza tym zamierzałem podzielić prawie dwudziestogodzinną podróż z Kalkuty do stolicy Assamu Guwahati na dwa etapy, a Dardżyling znajduje się mniej więcej w połowie drogi. Pojechałem więc nocnym autobusem z Kalkuty do Siliguri u podnóży gór, skąd udałem się współdzielonym samochodem terenowym do Ghoom, niedaleko Dardżyling. Wybrałem tę wioskę ze względu na bliskość Tiger Hill, góry z której przy dobrej pogodzie można zobaczyć Kanczendzongę, czyli trzeci co do wysokości szczyt na świecie. Widziałem ją poprzednim razem z tarasu hostelu w Dardżyling i był to niezapomniany widok. Codziennie wstawałem wtedy o szóstej rano i wychodziłem na górne piętro hostelu i patrzyłem w kierunku północno-zachodnim. Pierwszego dnia zobaczyłem tam tylko ciemne i gęste chmury, a drugiego masyw Kanczendzongi był nieco odsłonięty, ale na szczytach siedziały ciężkie obłoki. Było tak zimno, że natychmiast wróciłem do łóżka pod grubą pierzynę. Dopiero trzeciego dnia aż krzyknąłem z radości gdy wychyliłem się z pokoju. Obudziłem współlokatorów i wcale nie mieli mi tego za złe po tym jak spojrzeli w kierunku, który im wskazałem. Poranek był co prawd równie chłodny jak poprzednie, ale tym razem panowała idealna widoczność, dzięki której na horyzoncie rysowały się szczyty olbrzymiego masywu wznoszącego się 8586 metrów nad poziomem morza. Białe szczyty Kanczendzongi nie odznaczały się szczególnie mocno na tle jasnego, niemal bezchmurnego porannego nieba, przez co przypominały widmo lub miraż. Kiedy dwie godziny później wybierałem się na śniadanie, na horyzoncie nie było już widać ośnieżonych grzbietów górskich. Faktycznie Kanczendzonga była niczym widmo, które jedynie sporadycznie pojawiało się na horyzoncie. Nie zdołałem jej później zobaczyć ani z bliżej położonego Sikkimu, ani z miejscowości Taplejung w Nepalu, wobec czego miałem zamiar jej wypatrywać tym razem z Ghoom lub Dardżyling.
Po przybyciu do Ghoom zatrzymałem się w pensjonacie, prowadzonym przez bardzo sympatyczną miejscową rodzinę. Chwilę po tym jak się zakwaterowałem w pokoju, zerwała się potężna ulewa i za oknem zrobiło się ciemno. Wkrótce wysiadła też elektryczność, a wraz z nią padł internet. Działało jedno światło więc zabrałem się za czytanie opowiadań Czechowa, ale szybko uznałem, że jednak nie mam na to ochoty i spróbowałem zasnąć z nadzieją, że po przebudzeniu będę mógł już skorzystać z internetu i wyjść na zewnątrz. Nic bardziej mylnego: Kiedy się obudziłem, za oknem panowała kompletna ciemność. Zerwałem się z łóżka z myślą, że zapewne przespałem całe popołudnie i jest już noc. Tymczasem na zegarku była dopiero piętnasta. Ubrałem się i wyszedłem na zewnątrz sprawdzić skąd taka ciemność i gdy tylko otworzyłem drzwi nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Na ulicy leżały kulki lodu po gradobiciu oraz śnieg, a niebo było koloru granatowo-ciemnoszarego. Na tym praktycznie skończył się dla mnie dzień w Ghoom. Wczesnym wieczorem zjadłem jeszcze kolację w centrum miasteczka i położyłem się spać, gdyż następnego dnia miałem wstać o czwartej rano aby udać się na punkt widokowy Tiger Hill i zobaczyć stamtąd Kanczendzongę o wschodzie słońca.
Po przebudzeniu szybko się ubrałem, spakowałem aparat do plecaka i ruszyłem w drogę na piechotę. Panowała całkowita ciemność i było dosyć zimno, ale miałem na sobie kilka warstw ubrań i ciepłą kurtkę, które skutecznie mnie chroniły przed niską temperaturą. Po pół godziny marszu pustymi uliczkami Ghoom stałem już u wejścia do Rezerwatu Przyrody Senchal, gdzie bardzo mili strażnicy poinformowali mnie, żebym poczekał chwilę ponieważ o tej godzinie w lesie można jeszcze spotkać niedźwiedzie lub lamparty. Zalecili mi poczekać aż drogą w stronę Tiger Hill przejedzie więcej samochodów, które odstraszą zwierzęta. Samotne chodzenie po parku w kompletnej ciemności nie było najlepszym pomysłem więc czekałem. Przez bramę rezerwatu wciąż wjeżdżały kolejne samochody, głównie terenowe. Strażnicy powiedzieli mi, że codziennie przejeżdża tędy około trzystu. Jak na rezerwat przyrody to zwierzęta nie mogą tam raczej liczyć na ciszę z dala od “cywilizacji”...
W końcu podjechał mężczyzna na skuterze i strażnicy zaczęli rozmawiać z nim po nepalsku, po czym oznajmili mi, że załatwili mi przewóz. Usiadłem na tylnym siedzeniu skutera i ruszyliśmy krętą drogą prowadzącą na tygrysie wzgórze. Mężczyzna który mnie wiózł wytłumaczył mi, że ma swoje stoisko z czapkami i rękawiczkami u szczytu góry. Kiedy dotarłem do celu, okazało się, że na miejscu stały już dziesiątki samochodów. W okolicach parkingu drewniane stragany oferowały ciepłe ubrania, peleryny przeciwdeszczowe, pamiątki i herbatę. Między stoiskami kręciły się już grupy indyjskich turystów z nizin, którzy przyjechali zobaczyć stąd wschód słońca. Na szczycie wzgórza stał na wpół ukończony, pokaźnych rozmiarów budynek piętrowy z trybunami od strony wschodniej. Zakładam, że miał to być pewnego rodzaju kilkupiętrowy taras widokowy, który jednak w obecnej formie przypominał raczej porzucony dawno temu projekt budynku żywcem przeniesiony z Delhi, Kalkuty lub Bombaju i postawiony na szczycie zielonego wzgórza w rezerwacie przyrody. Obszerniejszy dolny taras był tak pełen ludzi, że nie znalazłem już miejsca przy barierkach. Wśród hałaśliwego tłumu kręcili się sprzedawcy herbaty z mlekiem, słonych przekąsek i różnych innych rzeczy, które absolutnie mnie nie interesowały.
Niebo zaczęło się przejaśniać, ale na szczycie tygrysiego wzgórza było wciąż niezwykle zimno. Mimo iż byłem dość ciepło ubrany, marzłem do tego stopnia, że zacząłem chodzić w jedną i drugą stronę po trybunach tarasu widokowego przeklinając siebie w myślach, że zdecydowałem się wejść na tygrysią górę. Po krótkim czasie usłyszałem okrzyki “Jai Sri Ram”, czyli “Niech żyje święty Ram” wśród zebranych turystów. Zacząłem się rozglądać dookoła siebie próbując zrozumieć przyczynę podniecenia tłumu i wypatrzyłem zaledwie blade światło wśród chmur, które zdradzało obecność słońca. To nie przypadek, że to akurat Ramę, a nie innego spośród szerokiego wachlarza hinduskich bóstw tłum chwalił za ten cud, który podobno nauka wyjaśniła już wiele wieków temu. To właśnie kult Ramy, jednego z wcieleń boga Wisznu, promuje hinduski nacjonalizm spod znaku partii rządzącej premiera Narendry Modiego. Ta niezwykła, monoteistyczna wręcz tendencja, ma na celu ujednolicenie niezwykle heterogenicznej wiary hindusów. Dla wielu hindusów jest to oczywiście nie do zaakceptowania. Część wiernych uważa nawet Ramę bardziej za mitologicznego herosa, bohatera eposu "Ramajana" niż boga. Na tygrysim wzgórzu nikt jednak nie protestował przeciwko okrzykom wyznawców Ramy. Jeśli wśród tłumu był jakiś muzułmanin to na pewno wolał nie dodawać od siebie żadnych okrzyków pochwalnych na cześć Allaha. Kto wie czy nie skończyłoby się to linczem na tygrysim wzgórzu.
Słońce zniknęło za chmurami niemal natychmiast po tym jak jego promienie nieśmiało się przez nie przebiły i
uznałem, że to będzie dobry moment na rozpoczęcie marszu powrotnego w
kierunku Ghoom. Po drodze nie napotkałem żadnych lampartów i
niedźwiedzi, za to minęło mnie może nawet sto samochodów jadących w obu
kierunkach. Ciekaw jestem czy w Senchal rzeczywiście istnieją jeszcze jakieś
wolno żyjące zwierzęta. Jeśli tak, to muszą żyć niczym płochliwe duchy
przemykające niepostrzeżenie po zdziesiątkowanym lesie jedynie porą
nocną, aby uniknąć spotkania z metalowymi bestiami i kierującymi nimi
śmiercionośnymi małpami. Byłem mocno zniesmaczony tłumami i sposobem zagospodarowania punktu widokowego na tygrysim wzgórzu oraz zawiedziony samym widokiem. Widziałem w życiu wiele lepszych wschodów słońca i to w mniej licznym i hałaśliwym towarzystwie, choćby z tarasu hostelu w Dardżyling kilka lat wcześniej. Zresztą moim celem było ujrzenie masywu Kanczendzongi, ale nie było na to żadnej szansy z powodu silnego zachmurzenia.
Rozrywka i rozróba w Dardżyling
Po śniadaniu w towarzystwie właścicieli pensjonatu i ich dzieci wyruszyłem w drogę do Dardżyling na piechotę, gdyż po drodze chciałem odwiedzić dwa ciekawe miejsca: buddyjski klasztor Samten Choeling w Ghoom oraz Batasia Loop, pętlę pociągu wąskotorowego himalajskiej linii kolejowej (Darjeeling Himalayan Railway), która niegdyś była uznawana za szczyt innowacji inżynieryjnej. Dzięki pętli trasa łagodnie zmniejsza nachylenie terenu zamiast bezpośrednio skręcać w prawo po bardziej stromym terenie. Pociąg robi kółko, a następnie przejeżdża tunelem pod pętlą i dalej kieruje się do Dardżyling. Wokół pętli kręciły się niezliczone ilości turystów, więc nie zostałem tam zbyt długo. Po drodze minęło mnie kilka pociągów wąskotorówki, która dziś służy jedynie do transportu turystów. Ukończona w 1881 roku trasa przez wiele dziesięcioleci stanowiła najlepsze połączenie z położonego na nizinach New Jalpaiguri do ośrodów wypoczynkowych w Dardżyling. Korzystali z niej najpierw Brytyjczycy, a potem Indusi. Tory biegną dzisiaj wzdłuż głównej drogi dojazdowej, a w niektórych miejscach się z nią krzyżują. Pociągi przejeżdżają tuż przy ścianie domów i sklepów, wobec czego tory pełnią też funkcję chodnika dla mieszkańców gdy nic nimi nie jedzie. Ja również przez większość drogi do Dardżyling szedłem torami nasłuchując uważnie czy nic nie nadjeżdża. Na szczęście pociąg słychać już z daleka, a jedzie na tyle wolno, że można się w porę usunąć z drogi. Nad niewielką lokomotywą ciągnącą trzy wagony unosi się słup czarnego dymu. Lokomotywy himalajskiej wąskotorówki napędzane są węglem, co, oprócz ceny ponad 30 euro, skutecznie zniechęciło mnie do korzystania z tego środka transportu.
Po drodze przeszedłem jeszcze obok imponującego klasztoru buddyjskiego w Dali, założonego przez tybetańskich uchodźców, którzy bardzo licznie osiedlili się w rejonie Dardżyling. Po około godzinie marszu z ciężkim plecakiem dotarłem do mojego hostelu, znajdującego się na wzgórzu w samym centrum miasta. Cztery lata wcześniej z balkonu tego samego obietu podziwiałem pokryty wiecznym śniegiem i lodem masyw Kanczendzongi. Tym razem widoczność była jednak bardzo kiepska. Nad miastem wisiały ciemnoszare, ciężkie, deszczowe chmury i prawie nie było widać sąsiednich wzgórz, a co dopiero odległej o ponad siedemdziesiąt kilometrów Kanczendzongi. Pogoda zdecydowanie nie była po mojej stronie, ale za to już po przekroczeniu progu pokoju poznałem dwoje bardzo sympatycznych podróżnych: Jogiego, Niemca którego rodzice pochodzą z tamilskiej części Sri Lanki, oraz Niki, pochodzącą z Kalimpong. Ledwo zdążyłem postawić plecak na podłodze pokoju a już rozmawialiśmy o naszych projektach życiowych i podróżach. Jogi wychował się niedaleko Frankfurtu i studiował fizykę. Uczył też w szkole jako nauczyciel zastępczy i zamierzał zmienić swoją specjalizację na geofizykę, aby zajmować się przewidywaniem katastrof naturalnych takich jak trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów. Niki z kolei kończyła doktorat na uniwersytecie w Delhi a jej temat dotyczył warunków pracy na plantacjach herbaty w regionie. Tego dnia dołączyła do nas jeszcze moja koleżanka Priya, która wychowała się i mieszkała w Dardżyling, choć jej rodzice pochodzą ze stanu Bihar. Priya opowiedziała nam, że czasami spotyka się z dyskryminacją w związku ze swoim pochodzeniem i jest traktowana jak obca, mimo iż mówi perfekcyjnie po nepalsku i od zawsze związana jest z miastem. Gurkhowie z podejrzliwością patrzą na osoby z innych części Indii, które osiedlają się w tych rejonach.
Tego dnia wraz z Jogim wybraliśmy się do ośrodka dla uchodźców z Tybetu znajdującego się niedaleko Dardżyling. Najpierw minęliśmy główny plac Chowrasta, a następnie wzgórze zwane Observatory Hill, które mieści popularny punkt widokowy oraz hinduską świątynię Shri Makahal. Gęste chmury i mgła zasłaniały nam widok okolicznych wzgórz. Kluczyliśmy wąskim szlakiem w dół, wśród niskich domów i gęstych zarośli pełnych bambusów i bananowców aż po dłuższym czasie dotarliśmy do Tibetan Refugee Self-Help Centre w miejscowości Lebong. Ośrodek został założony w 1959 roku po ucieczce Dalajlamy i jego świty z Tybetu do Indii. Wraz ze swoim przywódcą duchowym banicję wybrało tysiące Tybetańczyków. Dzisiaj ośrodek w Dardżyling jest domem dla około 130 tybetańskich rodzin, które trudnią się rzemiosłem, takim jak produkcja tradycyjnych tybetańskich dywanów oraz figurek Buddy i różnych tybetańskich symboli. Mieliśmy przyjemność zwiedzić fabrykę dywanów, wytwarzanych ręcznie z pomocą drewnianych przyrządów, jakich Tybetańczycy zapewne używali już setki lat temu. Produkt końcowy przypominał wielokolorowe i różnokształtne mandale. Odwiedziliśmy też wystawę fotografii dokumentującą ucieczkę Dalajlamy i setek Tybetańczyków w 1959 roku przez Himalaje do Indii. Ośrodek mieści też niewielką świątynię buddyjską, sklep z pamiątkami i tybetańskimi wyrobami, oraz kawiarnię, w której napiliśmy się herbaty w tybetańskim towarzystwie. Jedna z kobiet odezwała się do nas w hindi, więc zapytałem ją skąd tak dobrze zna ten język. Okazało się, że mieszkała kiedyś w innych stronach Indii, w tym Tamil Nadu, wobec czego znała też język tamilski. W kawiarnii panowała bardzo wesoła atmosfera. Kobiety żartowały i śmiały się głośno, a mężczyźni słuchali ich z uśmiechem. Z pewnością przyjazne miejsca takie jak wioska Lebong pomogły tybetańskim uchodźcom poczuć się jak u siebie w domu. Dzisiaj jedyny wolny Tybet to ten, który istnieje w Indiach i Nepalu, gdzie Tybetańczycy cieszą się wolnością słowa i wyznania i mogą pielęgnować swoje tradycje.
Wieczorem wraz z Jogim, Niki i Priyą zjedliśmy kolację w jednej z wielu tybetańskich restauracji w mieście i udaliśmy się do baru Ara znajdującego się na placu Chowrasta. Weszliśmy po schodach na pierwsze piętro, gdzie trwały przygotowania do wieczornej imprezy. Prawie wszystkie z około dwudziestu stolików były wciąż wolne. Na niewielkiej scenie duet żeńsko-męski śpiewał bollywoodzkie piosenki. Priya przedstawiła nam męskiego wokalistę, Ramesha, cenionego w Gorkhaland i Sikkimie wszechstronnego artystę: malarza, rzeźbiarza oraz świetnego piosenkarza, nazywanego czasami żartobliwie Kishorem Kumarem z Dardżyling. Kishore Kumar to legenda indyjskiej muzyki, który przez kilka dekad kariery nagrał niektóre z największych hitów muzyki bollywoodzkiej. Ramesh przysiadł się do nas i przywitał się z nami ze swoim uśmiechem wyrażającym szacunek i życzliwość. Jak później się dowiedziałem, był już po pięćdziesiątce, choć można było pomyśleć że ma dziesięć lat mniej. Łysy, z krótką bródką i wąsami, przypominał nieco japońskiego samuraja. Był uprzejmy, małomówny i emanował spokojem i skromnością, czym od razu mi zaimponował.
Ponieważ bar wciąż świecił pustkami, Ramesh zaproponował mi szybkie piwo sprzedawane nielegalnie pod ladą w pobliskim sklepie bez licencji na sprzedaż alkoholu. Zamówiliśmy tam dwa duże, 0,6-litrowe Kingfishery i usiedliśmy przy niewielkim stoliku przy ścianie. Sklep musiał być dosyć popularny, gdyż co chwilę ktoś zamawiał piwo, które otwierał na miejscu lub brał na wynos. Sprzedawca poinformował nas, że w każdej chwili może pojawić się policyjna kontrola i wówczas mieliśmy schować butelki. Ramesh pokazał mi zdjęcia swoich projektów, z których kilka widziałem już wcześniej nie wiedząc że to jego, między innymi wielki mural przedstawiający słynne postacie związane z miastem, takie jak pierwszy “zdobywca” Mount Everest Tenzing Norgay, który mieszkał w Dardżyling przez dużą część swojego życia i założył tu prestiżową szkołę himalaizmu. Ramesh był wyraźnie dumny ze swoich osiągnięć, ale jego duma była pozbawiona arogancji i wyższości. Wydawał się zwyczajnie szczęśliwy zajmując się sztuką i muzyką i nie potrzebował mojej aprobaty, aby się dowartościować.
Nie mieliśmy jednak więcej czasu na rozmowy bo trzeba było wracać do baru, gdzie zgromadziła się już liczna publika. Najwidoczniej byliśmy lekko spóźnieni, gdyż koleżanka ze sceny Ramesha spojrzała na niego z wyrzutem gdy przekazywała mu mikrofon. Ramesh wskoczył od razu w skórę Kishora Kumara i zaczął śpiewać słynny utwór "Sama hai suhana suhana". Faktycznie, gdyby zamknąć oczy, można było pomyśleć że to legendarny bengalski wokalista powrócił do życia i znalazł się na scenie w Dardżyling. Bar wypełnił się ludźmi w ciągu kilkunastu minut. Jogi, Priya i ja piliśmy kolejne Kingfishery i jedliśmy przekąski, a Ramesh i jego koleżanka przyjmowali od nas zamówienia na kolejne utwory. Powszechną radość wzbudziła szczególnie piosenka "Yeh sham mastani", a następnie bollywoodzkie klasyki takich gwiazd jak Udit Narayan i Lata Mangeshkhar .
W międzyczasie “parkiet” zapełnił się ludźmi tańczącymi z entuzjazmem do bollywoodzkiej i nepalskojęzycznej muzyki. Po kilku drinkach Jogi, Priya i ja również przyłączyliśmy się do szalonych tańców. Z entuzjazmem zamawialiśmy kolejne piwa i przestałem martwić się ograniczonym budżetem, mimo iż alkohol w Indiach jest prawie tak drogi jak w Hiszpanii. Impreza dobiegała powoli końca kiedy to wywiązała się sprzeczka między wychodzącą grupą młodych ludzi a personelem baru. Wymiana słów dość szybko przeszła w przepychanki. Konflikt przeniósł się na dolne piętro, skąd dobiegł nas dźwięk tłuczonego szkła i krzyki. Po jakimś czasie do naszego stolika podszedł Ramesh, skarżąc się na ból w dłoni, którą podobno zdzielił jednego z awanturujących się młodzieńców.
Następnego dnia usiadłem w kawiarni, a raczej herbaciarni hostelu, aby trochę poczytać i spisać wydarzenia z poprzednich dni. Z okien można podziwiać piękne widoki miasta wylewającego się na okoliczne wzgórza i byłoby to bardzo przyjemne miejsce gdyby nie grupki lokalnej młodzieży palące wewnątrz papierosy. Wnętrze było na tyle zadymione, że wróciłem do pokoju. Okazało się, że mieliśmy nowego współlokatora - 55-letniego Alego, Niemca o tureckich korzeniach. Jego długie, siwe włosy i eleganckie okulary nadawały mu aurę intelektualisty. Miał na sobie kolorowe i luźne indyjskie ubrania, co dopełniało wyglądu podróżnika-hipisa lub nauczyciela akademickiego. Namówiłem Alego, aby dołączył do mnie, Jogiego i Niki na herbatę i wybraliśmy się najpierw do hostelowej kawiarni, gdzie filiżanka tego napoju kosztowała zaledwie 40 rupii, czyli około pięćdziesiąt centów euro. Jest to o wiele więcej niż w innych częściach kraju, ale i tak tanio jak na Dardżyling, gdzie w wielu lokalach ceny herbaty mogą dorównać europejskim - z tą różnicą, że herbata w Dardżyling jest naprawdę niezwykle smaczna i mógłbym ją pić przez cały dzień niczym yerba mate.
Ali opowiedział nam, że prowadzi mały, przenośny bar serwujący herbatę zwany Ali’s Teebar, który montuje na festiwalach głównie w Niemczech. Pretekstem do podróży po Indiach była dla niego właśnie herbata, której Ali był prawdziwym koneserem. Z zainteresowaniem słuchaliśmy jego wyjaśnień na temat rodzajów i jakości herbaty. Dowiedziałem się na przykład, że najlepszą herbatą Dardżyling jest ta pochodząca z pierwszych wiosennych zbiorów, po angielsku zwana "first flush". Liście z pierwszych zbiorów mają więcej czasu na wzrost zanim zostaną zebrane, przez co zawierają więcej wartości odżywczych, antyoksydantów i kofeiny, a także mają mocniejszy smak. Istnieją też drugie i trzecie zbiory, które są zazwyczaj tańsze. Herbata Dardżyling jest dość łagodna w smaku w porównaniu z tą z Asamu lub Zachodnich Ghatów na południu Indii. To właśnie w Dardżyling, Asamie i Kerali można skosztować najlepszej herbaty w kraju, podczas gdy wszędzie indziej pije się głównie 'chai', czyli raczej niskiej jakości czarną herbatę z mlekiem i przyprawami.
Po południu całą grupą wybraliśmy się do baru, który z jakiegoś powodu nazywał się Tom&Jerry. Było to jedno z niewielu miejsc w Dardżyling, gdzie można było spróbować mojej ulubionej tybetańskiej zupy warzywnej z makaronem thenthuk. Do picia zamówiliśmy niebieską herbatę, którą polecił nam Jogi. Ku mojemu zdziwieniu, napar rzeczywiście był niebieski. Później przeczytałem, że kolor ten zawdzięcza kwiatom rośliny zwanej klitoria ternateńska, powszechnie rosnącej na wzgórzach wokół Dardżyling. W smaku przypominała nieco zieloną herbatę.
Wieczorem znów wybraliśmy się do baru Ara, gdzie Ramesh i jego koleżanka śpiewali już mimo świecącej pustkami sali. W ciągu następnej godziny bar zapełnił się jednak ludźmi. W pewnym momencie Priya, która od dłuższego czasu bacznie obserwowała sytuację na parkiecie pod sceną, opuściła nasz stół, podeszła do grupy młodych osób i zaczęła dyskutować z młodą dziewczyną z farbowanymi na blond włosami. Z mojej perspektywy wyglądało to na kłótnię, która mogła doprowadzić do rękoczynów. Kiedy Priya wróciła do stołu, wyjaśniła nam, że dziewczyna przyszła do baru wziąć odwet za bójkę poprzedniej nocy, podczas której Ramesh podobno rozbił butelkę na głowie jej chłopaka. Po tym zdarzeniu chłopak rzekomo skończył w szpitalu. Priya oczywiście rozumiała gniew dziewczyny i słusznie zauważyła, że Ramesh przesadził. Jak widać, nawet nasz “Kishore Kumar” z Himalajów miał swoją ciemną stronę, a pod maską spokoju krył się jakiś niezrozumiały dla mnie gniew.
Dziewczyna z blond włosami była rzeczywiście bardzo rozgniewana i co chwilę groziła Rameshowi, że go załatwi gdy tylko wyjdzie z baru. Sytuacja szybko stała się na tyle niepewna, że personel baru przekonał Ramesha aby opuścił bar tylnym wyjściem. Dziewczyna i jej znajomi zostali jeszcze jakiś czas w barze pijąc kolejne drinki i awanturując się w oczekiwaniu na jego powrót. Było dość oczywiste, że sytuacja jest poważna, a dziewczyna naprawdę ma zamiar zrealizować swoje groźby. Nasz kolega nie kusił jednak losu i tej nocy nie pojawił się już w lokalu. Podobnych sytuacji raczej nie widziałem w innych częściach Indii, gdzie mimo typowo indyjskiej impulsywności ludzie raczej stronią od rękoczynów. W porównaniu z Indusami, zwłaszcza tymi z północy, Gurkhowie i Nepalczycy zawsze wydawali mi się niezwykle spokojni, lecz pod tą cienką powłoką opanowania zapewne płynie gorąca krew. Bez wątpienia wolałbym pokłócić się z Delhijczykiem, Tamilem lub Bengalczykiem niż z Gurkhą z Dardżyling.
Siliguri, Kalimpong i Lava
To był koniec mojego pierwszego pobytu w Dardżyling i okolicach w ramach podróży po Dalekim Wschodzie Indii. Następnego ranka wraz z Jogim wyszliśmy wcześnie rano w kierunku głównej drogi, aby złapać samochód terenowy ‘Sumo’ indyjskiej marki Tata. Wyruszyliśmy z powrotem do Siliguri, gdzie zakwaterowałem się po raz drugi (i nie ostatni!) w hostelu prowadzonym przez kolegę, Sushanta, którego poznałem kilka lat wcześniej na Sri Lance. Po kilku godzinach dojechał do nas też Ali, który nie umiał się zdecydować dokąd dalej jechać. Wyraźnie nie był przyzwyczajony do intensywnego trybu podróżowania i potrzebował odpoczynku w każdym miejscu, w którym się zatrzymywał. Po południu odprowadziliśmy Jogiego na autobus do Kalkuty i spędziliśmy kilka godzin rozmawiając i pijąc Kingfishery w hostelu. Kiedy zrobiło się ciemno, Sushant zabrał nas na tybetańskie pierogi momos. Siliguri nie jest szczególnie dużym miastem, lecz stanowi bardzo ważny węzeł kolejowy, wobec czego główną drogą płynęła prawdziwa rzeka samochodów, autoriksz, autobusów i ciężarówek. Skręciliśmy z głównej, hałaśliwej drogi w boczną ulicę, gdzie panował półmrok. Po chwili usłyszeliśmy gwar i zobaczyliśmy grupki ludzi zgromadzonych przed dwoma jadłodajniami serwującymi tybetańskie pierogi. Okazało się, że miejsce, w którym chcieliśmy zjeść momos było pełne, więc poszliśmy naprzeciwko, gdzie niestety momos nas nie zachwyciły.
Aby zrekompensować nam lekkie rozczarowanie, Sushant zabrał nas jeszcze do znajdującego się kilka ulic dalej przenośnego stoiska na kółkach oferującego południowoindyjskie naleśniki dosas, zazwyczaj wypełnione nadzieniem ziemniaczanym. Stoisko zwane Anna Dosa Shop znajdowało się przy jednej z ruchliwych ulic i sądząc po sporej ilości klientów cieszyło się sporą popularnością. “Anna” po tamilsku i w telugu znaczy “starszy brat” i okazało się, że dosy serwuje niezwykle sympatyczny mężczyzna po pięćdziesiątce z Tamil Nadu, którego klienci nazywali właśnie “Anna”. Starszy brat nie znał zbytnio angielskiego ale doskonale dogadywaliśmy się w hindi. Zdziwiło mnie, że ktoś z pięknego południa Indii wybrał sobie za miejsce do życia szare i raczej nieciekawe Siliguri. Anna wydawał się jednak zadowolony ze swojej nocnej pracy z wesołymi Gurkhami. Dosy, które zjadłem u “starszego brata” tego wieczoru oraz podczas mojej następnej wizyty były jednymi z najsmaczniejszych jakie znalazłem w całych Indiach, a znajdowałem się przecież ponad dwa tysiące kilometrów na północ od Tamil Nadu.
Następnego dnia wyjechałem wcześnie rano do Guwahati, skąd miałem się udać dalej na wschód - na daleki wschód Asamu, do Nagaland i pozostałych stanów Indii północno-wschodnich. Nie miałem w planie powrotu do Siliguri, Dardżyling i Kalimpong, lecz wobec trudności jakie napotkałem w podróży zdecydowałem się w końcu ponownie odwiedzić te strony i odpocząć od intensywnych wojaży po Dalekim Wschodzie Indii. Zaledwie dwa tygodnie po wyjeździe z Siliguri byłem tutaj znowu, mimo iż lot powrotny do Delhi miałem z Guwahati. Wobec męczącej nieprzewidywalności jakiej doświadczyłem w Nagaland i Asamie, myśl o miejscu które już znam i lubię była kojąca. Wiedziałem, że mogę oczekiwać przyjemnie spędzonego czasu zajadając się pysznym jedzeniem i pijąc litry świetnej herbaty w towarzystwie znajomych.
Tym razem z Siliguri wybrałem się najpierw do Kalimpong, drugiego co do wielkości miasta w Gorkhaland o populacji liczącej około pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców. Kalimpong jest położone 40 kilometrów od Dardżyling w kierunku wschodnim i do 1864 roku należało do Królestwa Bhutanu jeszcze jako nieduża i nieistotna wioska zamieszkiwana głównie przez Lepczów i Limbu. Podobnie jak w Dardżyling, w XIX wieku coraz liczniej przenosiła się w te okolice ludność z sąsiedniego Nepalu, w związku z czym również tutaj język nepalski jest dominujący. Kalimpong leży niżej niż Dardżyling bo na wysokości 1247 metrów nad poziomem morza. Klimat jest tu równie łagodny, w związku z czym Brytyjczycy upatrzyli sobie tę osadę jako kolejne górskie schronienie od wilgotnych upałów panujących w rejonie Zatoki Bengalskiej. Takich miejsc w całych Indiach jest zresztą więcej, szczególnie w zachodnich stanach Uttarakhand i Himaćal Pradeś. Najbardziej znaną miejscowością zdrojową i wypoczynkową z czasów kolonialnych jest Śimla w tym ostatnim stanie. Nie do końca wypoczynkowy był mój cel podróży do Kalimpong, gdyż zamierzałem aktywnie spędzić czas. Na mapie zaznaczyłem sobie kilka ciekawych punktów związanych głównie z religiami wyznawanymi w tych stronach.
Samochód terenowy ‘Sumo’ dowiózł mnie na główny postój autobusów i taksówek na niezwykle gwarnym i ruchliwym placu w centrum Kalimpong. Wielkość placu była zupełnie nieadekwatna do sporej ilości zaparkowanych pojazdów i ludzi przemieszczających się między nimi. Tuż obok placu znajdowało się wejście na stadion miejski, z którego trybun mogłem przez chwilę śledzić młodzieżowy turniej piłkarski. Ghurkowie niespecjalnie przepadają za Bengalczykami, ale być może złapali od nich bakcyla piłki nożnej, bo turniej wydawał się nie lada wydarzeniem. Uczestniczyło w nim wiele lokalnych drużyn, a organizacja wydała mi się dość profesjonalna. Młodzi piłkarze nie mieli do dyspozycji trawiastego boiska, jak w Europie, lecz piaskowe, ale w żaden sposób nie wpływało to na ich zapał do gry i zaangażowanie. Nie miałem jednak zbyt wiele czasu, aby oglądać w akcji młodych gurkhów, gdyż chciałem zameldować się najpierw w moim pensjonacie zwanym Flower Patch Homestay. Jak się okazało, pensjonat był usytuowany na zboczu górskim i dysponował pięknym widokiem na dolinę rzeki Relli, dopływu znacznie większej Tisty. Moim gospodarzem był niski, korpulentny i niezwykle miły mężczyzna o imieniu Basanta. Oprócz mnie w pensjonacie byli inni obcokrajowcy, w tym 43-letnia Japonka Mako, z którą nawiązałem najbliższy kontakt. Mako podróżuje po Indiach już od 20 lat i ma w całym kraju wielu znajomych. Jako prawdziwa indofilka zaczęła sprowadzać z Indii różne artefakty oraz tkaniny i ubrania, aby sprzedawać je w swoim kraju. Czuła się w Indiach na tyle dobrze, że wiele osób w Kalimpong brało ją za Nepalkę kiedy rozmawiała z nimi w łamanym hindi. Nawet jej angielski nosił znamiona indyjskiego akcentu.
Pierwszego dnia wybrałem się na samotny obchód miasta, w którym odwiedziłem kilka buddyjskich klasztorów, takich jak Tongsa Gumba i sporych rozmiarów Geden Tharpa Choling, ze swoimi wspaniałymi czortenami i złotym posągiem siedzącego Buddy górującymi nad miastem. Po drodze zobaczyłem też z zewnątrz hinduską świątynię Mangal Dham. W Kalimpong hinduizm jako główna religia ludności nepalskojęzycznej jest wyznawany przez około 65% osób, natomiast buddyzm, praktykowany głównie przez Lepczów, Limbu i Tybetańczyków, zajmuje drugie miejsce z 16%. Następne w tym rankingu wyznaniowym jest chrześcijaństwo z 12%, co jest wynikiem działalności szkockich misjonarzy. Po kilkugodzinnym spacerze wróciłem do pensjonatu nacieszyć się widokiem z tarasu wieczorną porą. Następnego dnia wraz z Mako odwiedziłem też klasztor Zang Dhok Palri, poświęcony w 1976 przez samego Dalajlamę.
Ze wszystkich świątyń, które odwiedzałem w Indiach, buddyjskie klasztory wydały mi się najładniejsze. Większość z nich wyglądała bardzo podobnie niezależnie od daty budowy. Nawet klasztory wybudowane już w XIX wieku przypominają te sprzed wieków: Są to kwadratowe, ciężkie budynki ze stromymi dachami i dużymi oknami, zazwyczaj pomalowane na biało, z ramkami okien w innym kolorze, na przykład brązowym. Bardzo często klasztory składają się z wielu takich budynków. Zazwyczaj towarzyszą im też stupy lub czorteny - swego rodzaju dużych rozmiarów kamienne relikwiarze w kształcie dzwonka. Zazwyczaj klasztory dysponują też dużym placem, służącym do organizacji wydarzeń i przemówień publicznych. W regionie himalajskim klasztory buddyjskie budowane są w stylu tybetańskim, odmiennym od buddyjskich świątyń i klasztorów na Dalekim Wschodzie Azji oraz w Azji Południowo-Wschodniej. Podobną architekturę widziałem w Ladakh na dalekiej północy Indii, w Nepalu i w Sikkim, a podobne klasztory istnieją też w Arunaćal Pradeś i oczywiście na ogromnym terytorium Tybetu oraz w Mongolii, gdzie również dominuje buddyzm tybetański. Co ciekawe, jeden z klasztorów w Kalimpong po bliższej inspekcji okazał się... kościołem katolickim imienia Matki Boskiej. Jego konstrukcja z kilkoma spadzistymi dachami oraz obrazy przedstawiające sceny z Biblii z udziałem azjatycko wyglądających osób wyglądały całkowicie tybetańsko, lecz na samym czubku najwyższego dachu widniał krzyż. Podejrzewam, że świątynia została wybudowana w tym stylu, aby wydać się mniej obca lokalnej populacji.
Po dwóch dniach w Kalimpong zamierzałem ruszyć dalej na zachód. Trzeciego dnia wcześnie rano złapałem ‘Sumo’ do oddalonej o 25 kilometrów na wschód miejscowości Lava, gdzie zamierzałem dowiedzieć się o możliwości pieszej wycieczki w parku narodowym Doliny Neora. Po przyjeździe do tego niewielkiego miasteczka znalazłem siedzibę parku, gdzie powiedziano mi, że wycieczki na jego terenie są obecnie zabronione ze względu na niedawno stwierdzoną obecność sporych rozmiarów tygrysa nieopodal Lavy. Mogłem jedynie wędrować wzdłuż głównej drogi, aby uniknąć śmiertelnie niebezpiecznego spotkania z największym drapieżnikiem w tych stronach. Tygrysy nie mają stałej populacji w rejonach doliny Neory i z rzadka zdarza się, że tereny te odwiedzi wędrujący osobnik, zazwyczaj pochodzący z lasów i gór pobliskiego Bhutanu. Dolinę zamieszkują za to między innymi lamparty, niedźwiedzie himalajskie oraz zagrożone wyginięciem pantery mgliste i pandki rude, niegdyś nazywane pandami małymi lub czerwonymi.
Zakwaterowałem się w pensjonacie młodej i bardzo sympatycznej Shariki, która mieszkała z mężem na dolnym piętrze domu i przyjmowała gości na dwóch górnych piętrach. Zostawiłem plecak w pokoju i natychmiast ruszyłem na przechadzkę po okolicach Lavy, w stronę miejscowości Kolakham. Moim celem był 300-metrowy wodospad Changey znajdujący się wewnątrz parku. Przez cały czas szedłem asfaltową drogą wiodącą przez las. Co jakiś czas przejeżdżał nią samochód lub motor, a poza tym słyszałem tylko dźwięki ptaków i owadów. Na wszelki wypadek niosłem ze sobą dość gruby, bambusowy kijek, który znalazłem po drodze, lecz na niewiele by się zdał gdybym napotkał któregoś z tutejszych dużych drapieżników. Przez około trzy godziny wędrówki nie spotkałem na drodze żadnego innego pieszego, za to czasami mijały mnie samochody z turystami. Byłem jedyną osobą idącą w stronę wodospadu na pieszo, co momentami budziło we mnie pewien niepokój.
Na szczęście dotarłem do wodospadu bez żadnych nieprzyjemności. Kaskada była rzeczywiście imponująca, choć mniejsza niż się spodziewałem, gdyż dzieliła się na kilka odcinków. Woda spływała z hukiem z wysokości kilkudziesięciu metrów do oczka wodnego, do którego prowadziły drewniane pomosty i kamienne schody. Poniżej punktu widokowego płynęła dalej w dół drążąc skałę i spływając do rzeki kilkaset metrów niżej. Nie zostałem jednak zbyt długo przy Changey. Zrobiłem kilka zdjęć i ruszyłem w drogę powrotną. Po drodze wypiłem jeszcze herbatę w przydrożnym kiosku z herbatą pełnym indyjskich turystów, którzy wcześniej mijali mnie siedząc wygodnie w samochodach. Dalej ruszyłem na piechotę pod górkę i minąłem niewielką osadę Kolakham. Byłem już prawie godzinę drogi od wodospadu kiedy przejeżdżający samochód terenowy zatrzymał się. Kierowca zaproponował, że mnie zawiezie z powrotem do Lavy, na co przystałem z radością nie ze względu na zmęczenie, lecz znużenie tym samym krajobrazem, który już wcześniej poznałem. Pasażer siedzący obok kierowcy okazał się strażnikiem parku i opowiedział mi, że od czasu do czasu lasy doliny Neora odwiedzają tygrysy, głównie wędrujące samce. Twierdził, że niedźwiedzie i lamparty są za to dość częstym widokiem w tych okolicach.
Drugiego i ostatniego dnia w Lavie odwiedziłem klasztor buddyjski Kagyu Thekchen Ling założony w 1987 roku. Mimo zaledwie 37 lat historii, kompleks budynków wydaje się znacznie starszy, co zawdzięcza właśnie tybetańskiej myśli architektonicznej, powielającej od wielu wieków tę samą estetykę. Na placu centralnym akurat młodzi mnisi mieli przerwę od swoich zajęć. Grupki dzieci w wieku na oko od 8 do 15 lat siedziały w towarzystwie starszych mnichów. Panowała dość zrelaksowana atmosfera - młodzieńcy śmiali się, bawili i żartowali między sobą. Obecność starszyzny nie wydawała się w żaden sposób ich krępować. Wkrótce zabrzmiał sygnał do powrotu do nauki i wszyscy mnisi wrócili pospiesznie do kilkupiętrowego budynku, z którego wkrótce doszły mnie dźwięki mantr oraz instrumentów tybetańskich, takich jak długie trąby dung chen. Dla wielu tybetańskich rodzin oddanie syna lub córki do klasztoru buddyjskiego gwarantuje życie w dostatku. Jako mnisi lub mniszki poświęcające się nauce świętych ksiąg żyją często dużo wygodniej niż ich krewni trudniący się rolnictwem, handlem lub rzemiosłem.
Na tym skończyło się moje zwiedzanie klasztorów w okolicach Kalimpong. Już następnego dnia opuściłem Lavę i spędziłem kolejny dzień w Kalimpong, skąd udałem się z powrotem do Dardżyling odpocząć przed następnym etapem podróży: Nepalem. Miałem kilka dni na rozrywkę przed powrotem do Siliguri, a następnie do Guwahati w Asamie, skąd poleciałem samolotem do Delhi. W Delhi okazało się, że złapałem Covida, w związku z czym musiałem przełożyć o kilka dni mój lot do Katmandu. Całe szczęście choroba zbytnio mnie nie osłabiła przed wymagającymi wędrówkami po Himalajach, które opisałem bądź opiszę w osobnych tekstach.
Opis zdjęć:
1) Widok na Dardżyling z tarasu mojego hostelu w Dardżyling
2) Mural w proteście przeciwko handlowi kobietami w Dardżyling
3) Napis na wjeździe do Dardżyling: "Witajcie w krainie Gurkhów"
4) Mural w proteście przeciwko handlowi kobietami w Dardżyling
5) Widok na Kanczendzongę z tarasu mojego hostelu w Dardżyling w 2019 roku
6) Lokomotywa himalajskiej kolei wąskotorowej
7) Widok na jedną z dzielnic Dardżyling
8) Niebieska herbata
9) Widok na Kalimpong z klasztoru Geden Tharpa Choling
10) Tak wyglądał mój pensjonat: Flower Patch Homestay
11) Postój autobusów i taksówek 'Sumo' na centralnym placu Kalimpong
12) Klasztor Zang Dhok Palri Phodang na wzgórzu Durpin
13) Widok na miejscowość Lava
Więcej zdjęć poniżej:
|
Klasztor Zang Dhok Palri Phodang w Kalimpong
|
|
Młynki modlitewne w klasztorze Zang Dhok Palri Phodang |
|
Czorteny - buddyjskie relikwiarze w klasztorze Zang Dhok Palri Phodang
|
|
Czorteny - buddyjskie relikwiarze w klasztorze Zang Dhok Palri Phodang |
|
Klasztor Zang Dhok Palri Phodang |
|
Klasztor Zang Dhok Palri Phodang |
|
Klasztor Geden Tharpa Choling w Kalimpong ogrodzony drutem kolczastym
|
|
Klasztor Geden Tharpa Choling ogrodzony drutem kolczastym |
|
Klasztor Geden Tharpa Choling w Kalimpong |
|
Klasztor Geden Tharpa Choling w Kalimpong |
|
Klasztor Geden Tharpa Choling i miasteczko Kalimpong w tle
|
|
Klasztor Geden Tharpa Choling |
|
Klasztor Geden Tharpa Choling |
|
Pomnik Buddy w klasztorze Geden Tharpa Choling |
|
Widok na Kalimpong z klasztoru Geden Tharpa Choling |
|
Klasztor Geden Tharpa Choling |
|
Klasztor Geden Tharpa Choling |
|
Zdjęcie Dalajlamy i statuetka Buddy w klasztorze Geden Tharpa Choling |
|
Klasztor Geden Tharpa Choling |
|
Klasztor Geden Tharpa Choling |
|
Klasztor Geden Tharpa Choling |
|
Klasztor Geden Tharpa Choling |
|
Instrumenty służące do ceremonii w klasztorze Geden Tharpa Choling |
|
Buddyjskie koło życia - Bhawaczakra, w klasztorze Geden Tharpa Choling |
|
Figura Buddy wewnątrz jednego z budynków klasztoru Geden Tharpa Choling |
|
Młynki modlitewne w klasztorze Geden Tharpa Choling |
|
Klasztor Geden Tharpa Choling |
|
Hinduska świątynia Mangal Dham w Kalimpong
|
|
Hinduska świątynia Mangal Dham w Kalimpong |
|
Kościół katolicki Matki Boskiej w Kalimpong, w stylu buddyjskim
|
|
Kościół katolicki Matki Boskiej w Kalimpong, w stylu buddyjskim |
|
Kościół katolicki Matki Boskiej w Kalimpong, w stylu buddyjskim |
|
Figurka matki boskiej przy kościele Matki Boskiej w Kalimpong
|
|
Kościół katolicki Matki Boskiej w Kalimpong, w stylu buddyjskim |
|
Kościół katolicki Matki Boskiej w Kalimpong, w stylu buddyjskim |
|
Kościół katolicki Matki Boskiej w Kalimpong, w stylu buddyjskim |
|
Kościół katolicki Matki Boskiej w Kalimpong, w stylu buddyjskim |
|
Kościół katolicki Matki Boskiej w Kalimpong, w stylu buddyjskim |
|
Kościół katolicki Matki Boskiej w Kalimpong, w stylu buddyjskim |
|
Turniej piłki nożnej juniorów na stadionie w Kalimpong
|
|
Turniej piłki nożnej juniorów na stadionie w Kalimpong |
|
Klasztor buddyjski Samten Choling w Ghoom
|
|
Okolice miejscowości Lava i parku narodowego doliny Neora
|
|
Wodospad Changey
|
|
Klasztor Kagyu Thekchen Ling w miejscowości Lava
|
|
Klasztor Kagyu Thekchen Ling w miejscowości Lava |
|
Klasztor Kagyu Thekchen Ling w miejscowości Lava |
|
Klasztor Kagyu Thekchen Ling w miejscowości Lava |
|
Mnisi w klasztorze Kagyu Thekchen Ling w miejscowości Lava
|
|
Klasztor Kagyu Thekchen Ling w miejscowości Lava |
|
Klasztor Kagyu Thekchen Ling w miejscowości Lava |
|
Czorteny w klasztorze Kagyu Thekchen Ling w miejscowości Lava |
|
Klasztor Kagyu Thekchen Ling w miejscowości Lava |
|
Klasztor Kagyu Thekchen Ling w miejscowości Lava |
|
Czorteny w klasztorze Kagyu Thekchen Ling w miejscowości Lava |
|
Klasztor Kagyu Thekchen Ling w miejscowości Lava |
|
Czorteny w klasztorze Kagyu Thekchen Ling w miejscowości Lava |
|
Figura Buddy w klasztorze Kagyu Thekchen Ling |
|
Wnętrze klasztoru Kagyu Thekchen Ling |
|
Wnętrze klasztoru Kagyu Thekchen Ling |
|
Mural w miejscowości Lava
|
|
Klasztor Kagyu Thekchen Ling w miejscowości Lava |
|
Brama klasztoru Kagyu Thekchen Ling |
Comentarios
Publicar un comentario