Wreszcie nadchodzi dzień naszego wyjazdu z regionu Khumbu w kierunku stolicy dystryktu Solukhumbu, Salleri. Piszę wreszcie, ale tak naprawdę tego poranka mam mieszane uczucia. Z jednej strony marzę o Katmandu i odpoczynku w hostelu Planet Nomad, a z drugiej doskonale zdaję sobie sprawę, że to co przeżyłem będę wspominać przez całe życie i nie raz zatęsknię za spokojem i pięknem krainy Szerpów. Tego poranka niespiesznie pakuję rzeczy do plecaka i jem śniadanie, na które składają się naleśniki z dżemem i herbata. Nie mam już ochoty na tybetański chleb i curry warzywne, które były moim paliwem przed niemal każdym dniem wędrówki. W oczekiwaniu na pojazd terenowy, który ma na nas zawieźć do Adheri rozmawiam jeszcze z synami właścicieli pensjonatu, Jigme i Peterem, którzy siedzą przy książkach w jadalni. Życzę chłopcom powodzenia w dalszej nauce a ich matce w prowadzeniu rodzinnego interesu i wyruszamy w stronę drogi, skąd ma nas odebrać samochód.
Na przystanek odprowadza nas ojciec Jigme i Petera. Oprócz nas na transport czeka jeszcze kilkoro mieszkańców Kharikholi. Ojciec chłopców opowiada mi o niedawnym żądaniu wysuniętym przez lokalną populację w stronę kierowców, którzy od czasu przedłużenia drogi do Thamdanda przestali zatrzymywać się w Kharikholi i wozili głównie turystów trasą, która omijała wioskę. Wobec braku transportu publicznego, mieszkańcy zostali więc pozbawieni możliwości przemieszczania się poza swój rejon, w związku z czym zorganizowano spotkanie, na którym uzgodniono, iż część samochodów będzie zatrzymywała się w Kharikholi i odbierała miejscowych. Ustalono również ceny korzystne dla mniej zamożnych niż turyści autochtonów. Cieszy mnie opór lokalnej populacji przeciwko uzurpacji środków transportu przez turystów. Mimo iż sam jestem tutaj turystą, nie czułbym się dobrze gdybym swoją obecnością pozbawiał miejscowych tak podstawowego dziś prawa jak podróżowanie w ramach pracy czy też odwiedzin rodziny i znajomych. Podobno wkrótce dystrykt Solukhumbu ma uruchomić jakiś środek transportu publicznego, który połączy wioskę z Salleri.
Po około dwudziestu minutach podjeżdża nasz samochód, już prawie pełny. Balkrishna wraz z dwoma innymi Nepalczykami siadają na przyczepie, mimo iż nalegam, aby usiadł na tylnym siedzeniu. Dla niego jest to jednak nie do przyjęcia gdyż w jego rozumieniu to ja jako klient powinienem siedzieć wygodnie w środku. Jako iż Balkrishna nie daje się przekonać, wsiadam do kabiny. Towarzystwo wewnątrz okazuje się ciekawe: Jest to grupa nepalskich pracowników państwowego banku Agricultural Development Bank. Mam okazję przez chwilę z nimi porozmawiać w trakcie przerwy na naprawę opony. Ogumienie musi ulegać uszkodzeniu regularnie w Himalajach, bo to już druga taka awaria, której byłem świadkiem po pękniętej oponie w drodze do Phaplu prawie dwadzieścia dni temu.
Jak sama nazwa wskazuje, bank który reprezentują moi towarzysze podróży zajmuje się inwestycjami w rozwój rolnictwa w Nepalu. Jak mi wyjaśniają, przyjechali do Solukhumbu w celu sprawdzenia kilku prospektów biznesowych. Zanim docieramy do Adheri zatrzymujemy się jeszcze raz, aby wstąpić z wizytą do lokalnego oddziału Agricultural Development Bank. Jeden z moich kompanów podróży to podobno ważny menedżer tej instytucji, w związku z czym wpraszamy się do biura dyrektora oddziału i pijemy z nim herbatę. Postój trwa krótko i wkrótce jesteśmy znów w drodze. Dyrektor oddziału być może odetchnął z ulgą po naszym wyjeździe, choć nie wyglądał na zmartwionego naszą uzurpacją jego biura.
Wkrótce zjeżdżamy do doliny rzeki Dudh Koshi i przejeżdżamy przez most. Niedługo potem docieramy do Adheri, gdzie przechodzimy na piechotę na drugą stronę kolejnego mostu. Jest dopiero godzina 10:00 i jem wczesny posiłek, którym jest bardzo przeciętny makaron chowmein praktycznie bez warzyw, nie licząc kilku kawałków cebuli. Muszę doprawić posiłek keczupem, aby miał jakikolwiek smak. W trakcie postoju zauważam, iż mieszkańcy Adheri rozmawiają już po nepalsku, a nie w języku Szerpów. Oprócz tego jedna z kobiet w jadalni jest ubrana w suknię sari i nosi bardzo indyjsko wyglądający kolczyk w nosie. Odmienny język oraz ubiór są dla mnie znakiem, iż opuszczam już region Khumbu, choć wciąż znajduję się wewnątrz dystryktu Solukhumbu.
Po zjedzeniu posiłku wsiadamy do kolejnego pojazdu i ruszamy w dalszą drogę. Od Adheri samochód przez dłuższy czas pnie się bez przerwy w górę. Trzęsie nim przy tym tak mocno, iż dziwię się, że nie urwało nam jeszcze podwozia. Wjeżdżamy coraz wyżej, aż docieramy do granicy około 2700 - 2800 metrów, gdzie dosłownie wjeżdżamy w deszczową chmurę, która natychmiast zalewa nas kroplami wody. Po chwili zatrzymujemy się w lokalnej knajpie, w której grupy turystów z przewodnikami jedzą i piją herbatę. Nie zostajemy tu jednak długo, ponieważ wszyscy chcemy jak najszybciej dostać się do Phaplu lub Salleri. Po dotarciu do najwyższego punktu na ponad 2900 metrów nad poziomem morza, nazywanego przez Nepalczyków “Selguri”, pogoda zmienia się diametralnie. To stąd po raz pierwszy zobaczyłem oddalony o dziesiątki kilometrów Everest, ale tym razem nie widać absolutnie nic w kierunku północnym. Na szczęście po drugiej stronie wzniesienia możemy nacieszyć się słońcem i dobrą widocznością na dolinę, w której znajdują się miasteczka Salleri i Phaplu.
Dojeżdżamy do tego drugiego miejsca po południu i czuję się dość zmęczony podróżą, co jest z pewnością spowodowane chorobą lokomocyjną. Nie mam szczególnej ochoty na zwiedzanie Salleri, stolicy dystryktu Solukhumbu z populacją dwudziestu czterech tysięcy osób. Wyobrażam sobie, że będzie ono kolejnym z wielu nudnych południowo-azjatyckich miasteczek, które są zbyt duże i zbyt gęsto zaludnione, żeby były spokojne, ale i zbyt małe żeby były ciekawe. Zmuszam się jednak do wyjścia na miasto z Balkrishną, ponieważ nie mamy żadnego alternatywnego planu na popołudnie, a do wieczora zostało nam około sześciu godzin. Z pewnością wolę wyjść na spacer niż siedzieć przez cały ten czas w pensjonacie.
Idziemy na piechotę z Phaplu do położonego nieco niżej Salleri. Po drodze mijamy kilka rodzin i grupki dzieci wracających ze szkoły. To jest zapowiedź tego co będziemy widzieć w całym miasteczku, gdyż dzieci akurat skończyły lekcje w swoich szkołach i radośnie zajęły ulice. Pogoda robi się bardzo ładna i Salleri jest pełne życia. Jedno z pierwszych miejsc, które przykuwają moją uwagę to boisko piłkarskie, na którym grupa około 8-latków przygotowuje się do treningu. Jednym z dwóch dorosłych opiekunów jest wysoki i długowłosy młodzieniec, ewidentnie obcego pochodzenia. Dwie dziewczynki i dwóch chłopców ma na sobie koszulki Barcelony, więc schodzę do nich poprosić o wspólne zdjęcie. Obcokrajowiec podchodzi się przedstawić i porozmawiać. Okazuje się, że jest z Niemiec i robi wolontariat jako nauczyciel angielskiego w pobliskim klasztorze buddyjskim. Dzieci grające w piłkę nożną są zapewne jego uczniami.
Idziemy dalej w dół głównej ulicy, wzdłuż której koncentruje się większość domów. Drogą przejeżdża bardzo mało samochodów i autoriksz, przez co mogą się na niej bawić dzieci oraz spacerować mieszkańcy. Miasteczko tętni życiem, wszędzie jest pełno bardzo przyjaźnie nastawionych dzieci, które pozdrawiają mnie po angielsku i bardzo chętnie nawiązują kontakt. Jest ciepło i słonecznie, a radość dzieciaków jest zaraźliwa. Wkrótce zapominam o moim zmęczeniu podróżą i czuję się szczęśliwy, że wyszedłem na spacer po tej ładnej i przyjaznej dla odzwiedzających miejscowości.
Mijamy główny plac Salleri i idziemy jeszcze dalej, do samej krawędzi miasteczka. Po drodze mijamy sklepy z towarami raczej dla miejscowych niż dla turystów: plecaki szkolne, ubrania, artykuły do użytku domowego. Nic dziwnego, ponieważ nie widzę tu żadnych zagranicznych turystów poza mną i jeszcze jedną osobą, którą zauważam z daleka. Salleri nie jest raczej atrakcją turystyczną, co jest dla mnie niemałym zaskoczeniem. Tradycyjna architektura dystryktu Solukhumbu jest bardzo ładna: Drewniane domy najczęściej pomalowane są na biało, a okiennice i drzwi oraz ich ramy i framugi mają kolor niebieski. Na wielu parapetach stoją skrzynki i doniczki z roślinami. Niektóre budynki tandetnie imitujące nowoczesną architekturę psują nieco tę harmonijną kompozycję, lecz i tak Salleri wydaje mi się bardzo urkoliwym miejscem.
W jednym ze sklepików widzę koszyk z kilkoma sel rotis - okrągłymi, słodkimi smakołykami przypominającymi obwarzanki, które tak polubiłem w trakcie treku. Zamawiam jeden i właścicielka zaprasza mnie do środka ciemnego pomieszczenia, w którym siedzi kilkoro dorosłych i dzieci - zapewne jej rodzina. Przygotowują akurat świeże sel rotis, które oferują mi zamiast tych z wystawy. Podczas naszego spaceru zamówiłem też znane mi dobrze z indyjskiej kuchni pierogi samosa i opanierowane warzywa smażone na głębokim oleju pakoda - po raz pierwszy od rozpoczęcia treku jem tego rodzaju przystawki.
W drodze powrotnej do Phaplu przyłącza się do nas na oko 7-letni chłopczyk, który mówi świetnie po angielsku i przez kilka minut utrzymuje z nami rozmowę. Wiele innych dzieci nawiązuje z nami kontakt i zagaduje do nas po angielsku, co bardzo mi imponuje. Z pewnością znajomość angielskiego jest priorytetem dla mieszkańców Solukhumbu, których życie w dużym stopniu związane jest z turystyką. Powoli robi się ciemno, ale na północ od nas niebo odsłania jeszcze widok imponującego szczytu Numbur (6958 metrów nad poziomem morza), tak jakby chciało dać nam okazję na pożegnanie z Himalajami. To będzie mój ostatni widok tych majestatycznych gór na pewien czas i jeszcze długo będę za nim tęsknić. Wkrótce potem wsiadamy do autorikszy i odjeżdżamy w kierunku Phaplu.
Po ponad dwóch tygodniach izolacji w wysokich Himalajach niezwykle przyjemnie było zobaczyć tyle życia i radości na ulicach. Przy tym wciąż byliśmy otoczeni naturą i mieliśmy w zasięgu wzroku ośnieżone szczyty dachu świata. Dzień spędzony w podróży i na spacerze po Salleri mogłem uznać za niezwykle udany. Wieczorem wraz z Balkrishną napiliśmy się nieco nepalskiego alkoholu raksi, zrobionego z prosa. Tego dnia wcześnie kładę się spać ponieważ nazajutrz czeka nas pobudka o czwartej rano.
Powrót do KatmanduWstajemy o umówionej porze i jemy wczesne śniadanie. Przed godziną piątą wsiadamy do samochodu terenowego, który ma nas zawieźć do Katmandu. Jestem jedynym obcokrajowcem w nepalskim składzie pasażerów. Dzisiaj jestem zamyślony i chyba odczuwam smutek z powodu wyjazdu z tej niezwykłej krainy. W związku z tym nie mam specjalnie ochoty rozmawiać ze współpasażerami i zamiast tego obserwuję krajobraz za oknem.
W większości jedziemy asfaltową szosą, ale są też fragmenty “szutrowe” i przejazdy przez rzekę ponieważ, na przykład, most jest akurat w budowie. Droga jest bardzo dobra jak na nepalskie standardy, ale mimo wszystko jedzie się niezwykle długo ze względu na geografię kraju, która zmusza nas do przejazdów na około gór lub przez przełęcze w stronę doliny. W Nepalu, w przeciwieństwie do Indii, trasy rzadko skracają tunele wydrążone w zboczach gór. Podejrzewam, że wymaga to zbyt dużych nakładów finansowych, na które państwa nie stać.
Pierwszy postój jest o 9:30 i ku mojemu zaskoczeniu Nepalczycy zamawiają dal bhat twierdząc, że to dla nich obiad. Stwierdzam, że zwariowali, ale jednak zamawiam to samo danie aby nie spędzić następnych godzin w podróży o pustym żołądku. Przed nami jeszcze ponad sześć godzin drogi.
Nepalska muzyka towarzyszy nam przez całą drogę i dość szybko staje się dla mnie monotonna. Rytmy na bębnach i flecie bansuri są bardzo proste, a wokale niezwykle schematycznie. Przy nieco gorszych głośnikach uciążliwy bit może doprowadzić do bólu głowy. Jest to jednak stały element podróży po Nepalu, z którym trzeba się pogodzić jeśli chce się lepiej poznać ten kraj.
Tydzień odpoczynku na ThameluDocieramy do obrzeży Katmandu przed 16:00 i kierowca zostawia nas na skraju głównej autostrady. Wkraczamy w rzeczywistość zupełnie odmienną od tej, jaka nas otaczała przez ostatnich 20 dni. Dookoła nas panuje gęsty, chaotyczny i hałaśliwy ruch uliczny. Na uboczu drogi leży sporo śmieci, a powietrze ma zapach spalin. Jestem nieco przytłoczony tym pierwszym kontaktem ze stolicą Nepalu po powrocie z Himalajów. Balkrishna i ja łapiemy taksówkę w kierunku Thamelu, gdzie docieramy po 16:00. Zanim się rozejdziemy, zapraszam jeszcze Balkrishnę na herbatę, ale nie rozmawiamy zbytnio. Jesteśmy chyba zbyt zmęczeni podróżą i 20 dniami tułaczki aby powiedzieć cokolwiek sensownego, a może po prostu w tym momencie nie mamy sobie nic do powiedzenia.
Na dworze zaczyna padać deszcz, co jest dla mnie sygnałem, że monsun rozkręcił się już na dobre. Po wyjściu z knajpy wręczam Balkrishnie niewielki napiwek warty kilkadziesiąt euro, na który oszczędzałem w trakcie treku. Wydaje się zaskoczony, choć wiem, że napiwki dla przewodników to norma w Nepalu. Być może jego zaskoczenie wynika z niewielkiej kwoty, jaką ode mnie otrzymał. Prawdę mówiąc, mógł się spodziewać znacznie wyższej sumy, ale niestety nie było mnie na to stać. Żegnamy się, ale jesteśmy już umówieni na wspólne gotowanie z jego rodziną za kilka dni. Idę jeszcze odebrać moje rzeczy z biura podróży, które organizowało mój trek, po czym w deszczu idę do hostelu, gdzie właściciele Raju i Basanti rozpoznają mnie i witają z radością.
Wkrótce przestaje padać, a na Thamelu panuje już sobotni nastrój: śmiech turystów i Nepalczyków siedzących w ogródkach piwnych, muzyka, gwar rozmów. Tego właśnie potrzebowałem i za tym tęskniłem przez ostatnich 20 dni w drodze. Zachęcony tą rozluźnioną atmosferą wychodzę na spacer po dzielnicy. Najpierw wchodzę do mojej ulubionej restauracji z wegańskim jedzeniem gdzie zamawiam pyszny makaron chowmein z tofu i seitanem w ostrym sosie.
Wieczorem siedzę na tarasie hostelu, z którego rozciąga się wspaniały widok na sporą część doliny Katmandu w kierunku północnym, wschodnim i zachodnim. Od strony południowej panoramę zasłaniają wysokie budynki. Zamawiam nepalskie piwo Barasinghe i siadam na poduszkach przy niskim stoliku z książką. Tego dnia nie będzie mi jednak dane poczytać ponieważ mam ochotę poznać ludzi, którzy siedzą przy pozostałych stolikach. Nawiązuję kontakt z trzema podróżnikami, którzy niedawno ukończyli ten sam trek co ja. Pochodzą z Polski, Niemiec i Indii i to głównie z nimi regularnie spotykam się na dachu hostelu przez następne dni. Tej nocy po raz pierwszy zasypiam o północy, do czego nie jestem przyzwyczajony po 20 dniach z dala od gwaru miasta.
Następnego dnia zajmuję się planowaniem reszty pobytu w Nepalu i podróży do Indii, skąd 12 czerwca miałem lot powrotny do Europy. Moim pierwotnym zamysłem był powrót do Delhi drogą lądową z postojem w Lumbini - miejscu narodzin Buddy, gdzie zamierzałem spędzić kilka dni, a następnie przejechać przez granicę i złapać pociąg do Delhi w mieście Gorakhpur. Niestety jest już na to za późno gdyż nie ma wolnych miejsc w pociągach do stolicy Indii w dniach, które przewidziałem na podróż. W końcu niechętnie kupuję bilet na samolot do Delhi na 4 czerwca.
Wobec takiego obrotu spraw, mam przed sobą jeszcze tydzień w Katmandu. Następne dni spędzam odpoczywając, jedząc pyszne nepalskie, indyjskie i zachodnie jedzenie oraz pijąc spore ilości piwa na tarasach i w barach Thamelu w dobrym towarzystwie innych podróżników i turystów. Od czasu do czasu spotykam koleżankę z Majorki, Marię, która od wielu lat mieszka w Nepalu. Poznaję też wesołą grupę nepalskich artystów, z którymi rozmawiamy godzinami o ich kraju, świecie, polityce i kulturze.
Oprócz przyjemności muszę też przedłużyć ważność mojej wizy, która wygasa kilka dni przed wylotem. Jest to dość kosztowny wydatek, choć wizyta w biurze imigracyjnym zajmującym się wizami przebiega bardzo szybko i sprawnie. Pracownicy biura są przy tym niezwykle pomocni, a organizacja wydaje mi się całkiem niezła.
Odwiedzam też Balkrishnę i jego rodzinę, z którymi uczę się gotować placki paranthas i chleb tybetański. Rozmawiam głównie z kolegą Balkrishny, który okazuje się buddystą z jednego z tybetańskich ludów zamieszkujących Himalaje. Dyskutujemy o jego religii i jej kompatybilności z nowoczesnym stylem życia. Wcześniej spodobało mi się to co przeczytałem o buddyzmie zen w książce Matthiessena
Śnieżna pantera, na przykład w jaki sposób mniejsza samoświadomość i większa świadomość otoczenia pomagają w obniżeniu poziomu cierpienia i stresu związanego, na przykład, z sytuacją towarzyską i strachem przed oceną innych osób. W końcu to świadomość własnego położenia w danym kontekście jest źródłem cierpienia - to ona przemawia do naszych lęków, kompleksów i traum, oraz sprawia, iż nie czujemy się swobodnie w grupie innych ludzi. Mi osobiście kilka razy pomogło świadome skoncentrowanie się na moim otoczeniu i innych ludziach, po to aby zapomnieć o odczuwanym dyskomforcie. Takie proste działanie przyniosło mi sporą ulgę i pozwoliło mi na bardziej empatyczną komunikację. Nie znaczy to oczywiście, że zgłębiłem tajniki wiary buddyjskiej, ale pewne aspekty są dla mnie bardzo inspirujące.
W mój przedostatni dzień idę na spacer w stronę kompleksu świątyń na wzgórzu Swayambunath. Ze sporą nutą melancholii obserwuję wesołe tłumy pielgrzymów krążące wokół wzgórza w czerwonawym świetle zachodzącego słońca. Wiem, że przez długi czas nie zobaczę Katmandu i zdaję sobie sprawę z tego, że będzie mi brakować tej metropolii i nepalskiej gościnności. W żadnym innym kraju nie zaznałem tak dobrego traktowania i nie poznałem tak przyjaznych ludzi. Gdy słońce kryje się za horyzontem i zaczyna się ściemniać kieruję się z powrotem w stronę hostelu. Na następny dzień wydaję moje ostatnie rupie na ulubione nepalskie dania oraz kilka prezentów dla rodziny w Delhi i wyruszam w kierunku lotniska. Samolot wzbija się w powietrze o czasie, o 16:30 i już niecałe dwie godziny później jestem w stolicy Indii. Z jednej strony cieszę się z powrotu do tej metropolii i spotkania z wujkiem i kuzynką, ale z drugiej odczuwam też smutek. Dopiero teraz dociera do mnie, że jedna z największych przygód w moim życiu dobiegła końca.
Link do tekstu o osiemnastym dniu treku.
Opis zdjęć:
1) Zdjęcie z młodymi piłkarzami i piłkarkami w Salleri
2) Salleri widziane z Phaplu
3) Typowa architektura w regionie Solukhumbu
4) Boisko piłkarskie w Salleri
5) Typowa architektura w miasteczku Salleri
6) Widok na dolinę Nepalu (Katmandu) z tarasu hostelu Planed Nomad
7) Stupa na wzgórzu Swayambunath
8) Jedzenie, które przygotowaliśmy wraz z Balkrishną i jego rodziną
Więcej zdjęć poniżej:
|
Główna ulica Salleri |
|
Główna ulica Salleri |
|
Architektura Solukhumbu |
|
Sklepy przy głównym placu Salleri |
|
Budynki przy głównym placu Salleri |
|
Towary na zewnątrz sklepu w Salleri |
|
Główna ulica Salleri |
|
Sklep w Salleri |
|
Architektura Salleri |
|
Balkon w Salleri |
|
Główna ulica Salleri |
|
Budynek w Salleri |
|
Jeden z mieszkańców Salleri |
|
Numbur przebijający się przez chmury na horyzoncie |
|
Główna ulica Salleri |
|
Towary na zewnątrz sklepu w Salleri |
|
Doniczki z roślinami widoczne niemal przy każdym domostwie |
|
Anten satelitarnych było zdecydowanie mniej niż doniczek |
|
Typowy budynek w Salleri |
|
Tutaj budynek nieco pochylony w lewo |
|
Więcej doniczek! |
|
Numbur na horyzoncie... |
|
Butle gazowe przy sklepie w Salleri |
|
Otwarte drzwi sklepu |
Comentarios
Publicar un comentario