Trek przez trzy wysokie przełęcze Everestu - Dzień 7: Aklimatyzacja w Dingboche (4410 m n.p.m.)

Po wczorajszym długim marszu z Namche Bazar do Pangboche dzisiejszy odcinek wydaje mi się krótki bo ma trwać zaledwie trzy godziny. Jednak plan dnia przewiduje również trek aklimatyzacyjny w kierunku szczytu Nangkarshang, nazywanego często Nagerjun, na wysokości 5083 metrów nad poziomem morza. Mamy więc wspiąć się około tysiąc metrów wyżej, co jest sporą różnicą w tak wysokich górach.

Początkowo trasa jest dość płaska w znaczeniu nepalskim (“Nepali flat”), czyli z nieznacznymi wahaniami w ukształtowaniu terenu. Krajobraz staje się coraz bardziej surowy i kamienisty w miarę jak zwiększa się wysokość. Zamiast karłowatych drzew, które rosły w okolicach Pangboche otaczają nas teraz niewysokie krzewy. Gęste, zielone lasy iglaste mamy już daleko za sobą, a zamiast nich podziwiamy surowe piękno wysokich Himalajów: głazy porośnięte mchem, niewysokie krzewy i ośnieżone szczyty. Śpiew ptaków nie znika do końca, bo spotykamy ich wciąż całkiem sporo. Po naszej prawej stronie przez całą drogę czuwa nad nami imponująca Ama Dablam, a w oddali przed nami widać Lhotse, Nuptse i czubek Sagarmathy.

W niektórych miejscach skały na stokach po obu stronach doliny wyglądają naprawdę groźnie i niestabilnie. Przypominam sobie tabliczkę, którą widziałem dwa dni temu między Namche Bazar a Pangboche, która zawierała dedykację dla zmarłej osoby od jej rodziny. Krótki tekst był po francusku i zakładam, że jego adresat, którego opłakują bliscy doznał wypadku na tej trasie, teoretycznie dość łatwej. Wysokie góry są jednak nieubłagane i każdy mały błąd może skończyć się fatalnie. Do tragedii może też dojść z przyczyn niezależnych od człowieka: może spaść lawina czy też pojedynczy głaz, osunąć się ścieżka albo nagle pogorszyć się pogoda. Zdecydowanie czuję wielki respekt do gór, podobnie jak do morza. Zdaję sobie sprawę, że w obu tych środowiskach nie jesteśmy u siebie i bardzo łatwo możemy dostać o tym nieprzyjemne upomnienie.

Niestety nie brakuje osób próbujących zawładnąć również tak niegościnnym dla człowieka terenem, co łatwo zauważyć patrząc na niebo. Zarówno w okolicach Namche, jak i dzisiaj lata nad nami bardzo dużo helikopterów kursujących bezustannie między Luklą a Namche i Everest Base Camp (EBC). Podobno większość z nich to powietrzne taksówki dla bogatych turystów, którym nie chce się chodzić przez pięć do siedmiu dni, aby zobaczyć legendarne obozowisko pod najwyższą górą na świecie. Z powodu ich zachcianek doliny regionu Khumbu zamieniły się w powietrzne autostrady, a donośny ryk silników niesie się na wiele kilometrów. Gdyby to ode mnie zależało, coś takiego byłoby zabronione. Jeśli komuś się nie chce albo nie jest w stanie dojść o własnych siłach do takich miejsc jak EBC to ma dostęp do reportaży w internecie lub w postaci książkowej. Odwiedzanie trudno dostępnych miejsc to nie prawo tylko przywilej, a ochrona przyrody i wyjątkowego spokoju jaki panuje w Khumbu powinna być ważniejsza od chwili przyjemności turystów. Niestety Nepal bardzo potrzebuje pieniędzy, przez co przedkłada krótkoterminowe potrzeby nad pielęgnację himalajskich ekosystemów.

Docieramy do Dingboche około dziesiątej. Zatrzymujemy się jedynie na piętnaście minut aby wypić herbatę i zostawić plecaki, po czym ruszamy w kierunku góry Nangkarshang. Pniemy się pod górę mijając kilka sporych stup i niezliczone kopczyki z kamieni, które mają wskazywać którędy wiedzie droga lub spełniać funkcję ozdobną. Zatrzymuję się co chwilę, aby robić zdjęcia Ama Dablam, górującej nad wioską Dingboche, którą widzimy coraz mniejszą w dole. Pogoda stopniowo się pogarsza: gęste obłoki zakrywają Nuptse i Lhotse, a przy Ama Dablam i Tabuche pojawiają się chmury deszczowe.

Czuję jak powoli kończy mi się paliwo, ponieważ od wczesnego śniadania niczego nie jadłem. Z Dingboche na szczyt Nangkarshang jest prawie siedemset metrów wspinaczki, więc zaczynam też odczuwać trudność związaną z wysokością, a mianowicie kłopoty ze złapaniem oddechu i poczucie braku siły w ciele. Pniemy się w żółwim tempie, a każdy krok naprzód jest prawdziwym wyzwaniem. W końcu robimy krótki postój i Balkrishna dzieli się ze mną mieszanką orzechów, rodzynków i różnego rodzaju bakalii. Po tym zastrzyku energii mam ochotę iść dalej aż na sam szczyt. Balkrishna z kolei proponuje powrót do Dingboche, ponieważ i tak jesteśmy już bardzo wysoko, a pogoda robi się coraz gorsza. W końcu decydujemy się jednak wspiąć nieco wyżej. Ze szczytu schodzi całkiem sporo osób, ale prawie nikt już o tej porze nie wchodzi na górę. Większość zapewne spała w Dingboche i wyruszyła na szczyt wcześnie rano, my natomiast najpierw pokonaliśmy trasę z Pangboche. Kiedy jesteśmy już całkiem blisko wierzchołka, zapewne blisko granicy pięciu tysięcy metrów, wiatr wieje już mocno, a większość otaczających nas szczytów kryje się za chmurami, w związku z czym tym razem to ja sugeruję, żebyśmy przerwali wspinaczkę i wrócili do Dingboche. Trochę żałuję, że nie wejdę na szczyt Nangkarshang, ale i tak nie moglibyśmy się zbytnio nacieszyć widokami, a prawdopodobna burza mogła mocno skomplikować powrót do pensjonatu.

W Dingboche po raz pierwszy w trakcie obecnego treku czuję namiastkę choroby wysokościowej, a mianowicie uczucie ciężkości w głowie, tak jakbym miał lekko opuchnięty mózg. Nawet Balkrishna pokasłuje po tak dużej zmianie wysokości: między Pangboche a poziomem jaki osiągnęliśmy na Nangkarshang jest być może aż tysiąc metrów różnicy. Jemy wczesny obiad, po czym zaszywam się w pokoju, aby nieco odpocząć i wrócić do lektury “Śnieżnej pantery” Petera Matthiessena, który w tym momencie swojego reportażu jest już w tajemniczej krainie Dolpo, w zachodnim Nepalu. Książka wciąga mnie tak bardzo, że ledwo zauważam, iż na dworze zaczął padać śnieg. Od godziny czternastej aż do zmierzchu na zewnątrz będą już panowały chmury i mgła. Pogoda w Himalajach zmienia się niemal zawsze o tej samej porze. Rano jest najczęściej bezwietrznie i bezchmurnie, a przed południem na zboczach gór zaczynają osiadać coraz gęściejsze obłoki, aż w końcu przykrywają je w całości po południu i zostają na nich do wieczora.

Jesteśmy w drodze od pięciu dni, czyli tyle samo co moje najdłuższe do tej pory treki: Dolina Langtangu i Annapurna Base Camp. Od dwóch dni nie mam dostępu do internetu i wcale nie jest mi z tym łatwo, co udowadnia mi w jakim stopniu uzależniłem się od ciągłego dostępu do informacji: tych potrzebnych i zupełnie zbędnych, które dostarczają płytkiej rozrywki w każdej chwili bezczynności. Jestem też przyzwyczajony do ciągłych bodźców jakie otrzymuje mój umysł w Barcelonie, gdzie mieszkam od dłuższego czasu. Kontrast między intensywnością Barcelony, Delhi czy Katmandu i pozornym brakiem bodźców na wysokości czterech i pół tysiąca w Khumbu jest ogromny. Oczywiście ta rzekoma monotonia jest złudna, bo w wysokich Himalajach dzieje się bardzo dużo. Trzeba tylko mieć cierpliwość i bacznie obserwować otoczenie. Na stokach mogą pojawić się kozice, zza kamieni może wyjrzeć świstak himalajski, a jeśli nam się bardzo mocno poszczęści to może zobaczymy nawet… śnieżną panterę!

Późnym popołudniem przenoszę się z książką i zeszytem do jadalni i siadam przy stole z zamiarem spisania przemyśleń i wydarzeń dzisiejszego dnia. Przy stole po przeciwnej stronie głośna grupa Amerykanów i nie mniej głośny Saudyjczyk grają w karty, ale zupełnie nie mam ochoty nawiązywać z nimi kontaktu. Zmęczenie objawia się u mnie bardzo aspołeczną postawą. Przez jakiś czas wysilam się, aby podtrzymać rozmowę z Balkrishną, który wyraźnie się nudzi. Brak internetu również jemu daje się we znaki, być może nawet bardziej niż mi, gdyż w wolnym czasie nie ma w zwyczaju sięgania po lekturę lub długopis i zeszyt.

O tej porze roku słońce zachodzi w Himalajach około godziny osiemnastej. Dzisiaj w odwrocie za horyzont pięknie oświetla wierzchołek Lhotse, wystający ponad chmury cały zabarwiony na złoto. Wkrótce potem zapada ciemność - ta prawdziwa, himalajska ciemność, całkowicie czarna i wypełniona ciszą. Również do tego nie jestem przyzwyczajony, ale bardzo mi się podoba ta autentyczna noc, bez zanieczyszczenia świetlnego i hałasu. Gdyby nie wysokość nad poziomem morza to zapewne spałoby się w takim miejscu idealnie.

Kiedy na dworze jest już całkowicie ciemno, zamawiam kolację - tym razem dla odmiany biorę smażoną wersję tybetańskich pierogów momos. Wybór jedzenia w pensjonatach w Khumbu jest prawie wszędzie taki sam: dal bhat, chleb tybetański, momos, smażony ryż z warzywami, makaron z warzywami chowmein, naleśniki i parę potraw z mięsem i jajkami oraz kilka europejskich takich jak pizza. Dania mogą się mocno różnić pod względem jakości i smaku. W niektórych miejscach curry warzywne do dal bhat zawiera tylko jedno warzywo: ziemniaki, więc posiłek to w trzech czwartych węglowodany. W innych miejscach curry zawiera kalafior i inne warzywa oraz rośliny strączkowe.

Dal bhat to najlepsza opcja obiadowa i kolacyjna ponieważ można dostać kilka dokładek. Czasami wieczorem wybieram coś innego dla urozmaicenia, na przykład smażone momos lub chowmein. Na śniadanie w dni bez długiej wędrówki wybieram naleśnika - grubego jak hiszpańska tortilla z ziemniaków. Między posiłkami w czasie dłuższej wędrówki sięgam po batony proteinowe, którymi dzielę się z Balkrishną, a on z kolei częstuje mnie bakaliami.

Około godziny dwudziestej czuję, że wykorzystałem mój cały dzienny przydział na czytanie, pisanie i rozmowy. Balkrishna już zawczasu poszedł do swojego pokoju spać. Obaj stwierdziliśmy, że przyda nam się odpoczynek od internetu, ale jednak go nam brakuje. Wieczorami w pensjonatach jest niewiele opcji spędzania czasu: można nawiązać kontakt z innymi wędrowcami, czytać, pisać i... to chyba tyle.

Na dworze panują już bardzo niskie temperatury, prawdopodobnie poniżej zera. W pokojach też odczuwa się zimno, ale kołdry są na tyle grube, że śpi się bardzo przyjemnie. Kładę się spać wcześnie ponieważ nie mam nic lepszego do roboty...


Linki do tekstów o szóstym i ósmym dniu treku.

Opis zdjęć:

1) Trasa z Pangboche do Dingboche i masyw Sagarmathy w oddali

2) Helikopter na tle Ama Dablam (6812 m n.p.m.)

3) Stupa nad Dingboche, na trasie treku aklimatyzacyjnego

4) Widok Ama Dablam z pensjonatu w Dingboche

5) Lhotse (8516 m n.p.m.) ozłocony przez promienie zachodzącego słońca

Więcej zdjęć poniżej:

Widok z trasy w kierunku południowym: Kangteka i Thamserku

Dzo - pół jak, pół byk, niosący butle gazowe

Widok na dolinę w stronę południową - w tle szczyt Kongde Ri

Widok na masyw Nuptse i Lhotse (po prawej)

Kangteka i Thamserku

Dingboche i Nangkarshang

Ama Dablam

Stupa po drodze na górę Nangkarshang

Widok na Dingboche z trasy na Nangkarshang

Ama Dablam i stosiki kamieni w drodze na Nangkarshang

Ama Dablam...

Ludzie schodzący ze szczytu Nangkarshang

Ludzie schodzący ze szczytu Nangkarshang

Widok z prawie pięciu tysięcy na dolinę, którą przybyliśmy do Dingboche z Pangboche

Widok w stronę północną, w stronę Lhotse - teraz zakrytego chmurami

Stosiki kamieni na trasie treku aklimatyzacyjnego

Z powrotem w Dingboche


Comentarios

Entradas populares de este blog

Język kataloński w teorii i praktyce

Katalończycy tłumaczą: Skąd ten separatyzm?

Podatki Leo Messiego - Kto stoi za oskarżeniem?

Diada 2014: V jak "votar". Katalonia chce głosować.

Bye Bye Barcelona - Dokument o turystyce masowej w Barcelonie

Nerwowa cisza przed burzą: Referendum 1-O w Katalonii

Festa Major de Gràcia - święto Gràcii

Dzień hiszpańskości w stolicy Katalonii

Some Indian movies on women's rights

Walencja: Wizyta u kuzynów z południa